wtorek, 22 października 2013

Krew, pot i brud

Cz.1

Sadzenie drzew jest pracą tak wpisaną w pejzaż i kulturę Kanady, jak połów ryb w Szwecji, zbiór winogron we Francji czy wypas owiec w Nowej Zelandii. Cóż bardziej charakterystycznego dla kraju pachnącego żywicą niż praca w leśnictwie? Gdy tylko pierwsza fala ciepła roztopi zalegający od miesięcy śnieg, skorupa lodu wyzwoli z uścisku wody jezior, czarne niedźwiedzie przegonią na północ swoich polarnych braci, a Kanadyjczykom boiska hokejowe rozpłyną się pod nogami, tysiące młodych ludzi pakuje namiot, spray na komary, ciężkie buty i szpadel i jedzie na północ siać pola żywicy.

W maju zostałem tego samego dnia zaakceptowany przez dwóch pracodawców. Pierwszy oferował pracę w sklepie z pamiątkami w luksusowym hotelu w Górach Skalistych nad pięknym Lake Louise. Drugi, sadzenie drzew na nieprzychylnej człowiekowi dalekiej północy. Przechodząc te dwie rozmowy kwalifikacyjne czułem jakbym klęczał z pierścionkiem przed kobietą moich marzeń, a ona wymawiała magiczne “tak”, podczas gdy za moimi plecami stała umorusana błotem brzydula pytając “a może jednak ja?”. Wykonałem w pokoju ćwiczony na takie okazje taniec zwycięstwa i zacząłem pakować buty trekkingowe, sprzęt wspinaczkowy i kąpielówki, na wypadek gdyby w Lake Louise po roztopieniu się lodu dało się pływać. Zanim jednak wsiadłem do autobusu by spotkać się z wybranką mojego serca, podpytałem wśród znajomych kim jest ta brzydula z lasu. Pierwszą odpowiedzią jaką dostałem był ciężki wydech, po nim opuszczenie wzroku, długa cisza, podniesie wzroku i słowa: “To jest kur***ska ciężka praca”. Kto inny opowiedział mi o pracy z zasłyszanych opowieści i powiedział “ponoć najtwardsze chłopy jadą tam, łamią się i płaczą”. Tymczasem dostałem z Lake Louise maila z listą rzeczy do zabrania ze sobą, a na niej ani szpeju w góry, ani kąpielówek, tylko ‘ubiór formalny’. Natychmiast zadzwoniłem do swojej przyszłej szefowej, a ona potwierdziła moje obawy - mieli na myśli garnitur i krawat. Pomyślałem, że jeśli coś ma mnie złamać i zmusić do płaczu, prędzej będzie to koszula z blokującym tlen kołnierzem, niż przebieżka po lesie ze szpadlem.

Podstawy techniki sadzenia drzew da się wytłumaczyć w kilku zdaniach. Rozkop butem ziemię, aż dostaniesz się do gleby z minerałami. Wbij szpadel pod kątem prostym, jakbyś chciał przesunąć wskazówkę zegara z godziny dwunastej na trzecią. Przyciągnij szpadel do siebie, by powstał otwór szeroki na kilka centymetrów. Wsuń sadzonkę drzewa do dziury, umieszczając ją przy ściance otworu w pozycji prostej. Piętą buta naprzyj na glebę nieco przed otworem, tak by go dobrze zamknęła a drzewo tkwiło solidnie w ziemi. Oddal się o równe siedem stóp i zrób to ponownie. A potem jeszcze przynajmniej dwa tysiące razy tego dnia.



Sadzonki drzew mają średnią wysokość dwudziestu centymetrów i nosi się je w trzech torbach, umiejscowionych na wysokości bioder po obu bokach i za plecami. W torbach mieści się od trzystu do siedmiuset drzew, zależnie od wielkości sadzonek. Pełne torby ważą średnio od sześciu do dwunastu kilogramów. Żeby łatwiej dźwigać było ciężar, używa się uprzęży z dwoma ramionami opartymi na barkach, pasem biodrowym i drugim, na wysokości klatki piersiowej. Drzewa sadzi się na terenie wyznaczonym każdemu indywidualnie przez brygadzistę, ograniczonym flagami zrobionymi z kolorowej taśmy. Przy drodze ustawiana jest ‘kasa’, w której znajdują się kartony i palety z sadzonkami, i to tam napełnia się torby. Teren pod sadzenie bywa różny, bardzo różny… Piaszczysta plaża; olbrzymia, obrośnięta mchem skała; bagno; strome, porośnięte wysoką trawą zbocze; lub też tradycyjny, lekko podmokły teren z potężnymi, zagradzającymi drogę kłodami.

Sadzenie drzew to walka z czasem. Oczywiście, wszyscy walczą z czasem. Czas jest partnerem sparingowym każdego, kto mieszka w mieście. Byłem z tym oswojony i zdawało mi się że wiem, co to znaczy żyć w pośpiechu. Tyle że nie znałem jeszcze pośpiechu kogoś, kto zarabia osiem centów za posadzenie drzewa. Osiem centów! To znaczy że trzeba posadzić trzydzieści siedem drzew żeby zarobić na piwo, sto siedemdziesiąt żeby zjeść na mieście, pięć tysięcy sześćset żeby opłacić miesięczny czynsz, około ośmiu tysięcy siedmiuset żeby zwróciły się konieczne do pracy ubrania, buty i namiot. Sadzenie drzew to nie przyjacielski sparing z czasem. To walka MMA z biegającym po ścianach mnichem, stosującym styl Pięści Pięknej Wiosny.

Żeby zarobić minimalną kanadyjską pensję trzeba w ciągu dnia posadzić dziewięćset drzew, czyli jedno drzewo co czterdzieści sekund. Żeby zarobić pensję równą temu co można zarobić w niemal dowolnej letniej pracy, trzeba posadzić dwa tysiące drzew, czyli średnio jedno drzewo co osiemnaście sekund. Niemal każdego dnia zdarza się ktoś kto posadzi cztery tysiące drzew, czyli drzewo co dziewięć sekund. Rekordem obozu jest osiem tysięcy drzew w ciągu dnia, czyli nieco szybciej niż jedno drzewo co pięć sekund, licząc że nie zrobi się najmniejszej przerwy w przeciągu dziesięciu godzin pracy. To oznacza posadzenie każdego drzewa w czasie krótszym niż zajęło ci przeczytanie ostatniego zdania, w nieprzerwanym dziesięciogodzinnym ciągu. Pomyśl o tym następnym razem gdy powiesz ‘nie mam czasu’ albo ‘spieszę się’.

Walka z czasem to doprowadzenie do perfekcji techniki sadzenia drzew, szybkość ruchów i skrócenie do minimum czasu poświęcanego potrzebom ciała. Każdy nowicjusz, przyzwyczajony standardami dowolnej innej pracy i cywilizowanego świata jako takiego, z początku robi sobie przerwy na lunch, idzie do plecaka po papier toaletowy kiedy zachodzi potrzeba, omija łukiem kałuże, itp. Robi wszystko jak należy, jest czysty, ma pełny brzuch i lśniącą dupę, ale nie sadzi drzew. Tymczasem kto inny je w biegu, sra po gaciach, szoruje twarzą ziemię i wychodzi z podwójną pensją za ten sam czas pracy. Dzielą ich długie tygodnie, miesiące szlifowania charakteru. Nowicjusz z dumnego pracownika mającego swoją godność i znającego swoje prawa, dzień po dniu, niemal nie zdając sobie z tego sprawy, zamienia się w mięsożercę walczącego o byt.


Któregoś dnia odwiedził mnie naczelnik obozu, a mi nawet nie przyszło do głowy zwolnić kroku, podnieść głowę, czy rzucić jakieś słowo powitania. Z twarzą blisko gleby kontynuowałem pracę i tylko krzyknąłem “biegnij po wodę!”. Powiedział później “wreszcie wyglądasz jak pracownik w robocie”. Innym razem zauważyłem, że po zjedzeniu kanapki siedzi ona ciężko na żołądku i spowalnia mnie przez pierwszych kilka minut pracy. Przestałem pakować do pracy kanapki i zastąpiłem je pomarańczami. Ich obieranie było jednak olbrzymią stratą czasu. Wtedy pomyślałem że mogę obierać je wcześniej, w vanie w drodze do pracy. To na zawsze rozwiązało problem lunchu. Soczyste pomarańcze wrzucane do gęby w biegu, ładujące ciało cukrem stało się moim remedium na głód i zmęczenie. Największym problemem pozostawała toaleta. Nie chodzi oczywiście o mocz, który każdy facet potrafi oddać biegnąc na pociąg. O bezużytności papieru toaletowego przekonałem się natychmiast. Moknie na deszczu, zamienia się w białą papkę i przypomina podcieranie się skąpanym w błocie psem, gubiącym do tego sierść. Zacząłem więc zwracać się w stronę zieleni i szybko posiadłem niemal szamańską wiedzę o darach Matki Natury i ich zastosowaniu w higienie osobistej. Nauczyłem się gdzie odnajdywać najszersze liście, jak rozpoznać z daleka gąbczasty mech, byłem jak Cejrowski nad Rio Grande. Wciąż byłem jednak wystawiony na dwie sytuację: nie ma w okolicy niczego co by mi zastąpiło aksamitny Velvet, albo mam wokół siebie taką hordę latającego robactwa, że jak tylko ściągnę portki obsiądą mi krocze czarną chmurą paska cenzury. Objawienie przyszło niespodziewanie i rozwiązało oba problemy. Posadziłem drzewo, opuściłem spodnie, kucnąłem na nie więcej niż pięć sekund, naciągnąłem spodnie z powrotem, zrobiłem dwa kroki posadziłem kolejne drzewo. Kultura padła z płaczem w ramiona cywilizacji, po czym obie runęły z hukiem.

Kiedyś wydawało mi się, że kocham naturę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak patetyczna jest to miłość. Miłość, która nigdy nie będzie odwzajemniona. W najlepszym wypadku może spotkać się z obojętnością, w najgorszym - drapieżną odpowiedzią. Kochać góry, to jak zakochać się w piękności z okładki magazynu. Chociaż ty wzdychasz do niej co rano i co wieczór, ona nawet nie wie że istniejesz. Góry mają kamienne serce. Natomiast kochać lasy północnej Kanady, to już masochizm, beznadziejny przypadek. To ożenienie się z kobietą, która okłada cię patelnią bo zupa była za słona. W którymś momencie poczułem, że natura chce mojej krwi. Chce widzieć jak męczę się, jak mięknę, w końcu łamię się, krwawię, przechodzę mękę, aż do momentu gdy ginę pochłonięty przez bagna i niknę z powierzchni ziemi. Zaczyna się od pogody i robactwa. Pogoda, to nieustający przez dziesięć dni deszcz, przychodzący po nim grad i śnieg, po którym bez słowa usprawiedliwienia przychodzi duszący, czterdziestostopniowy gorąc. Natomiast robactwo, to nie dokuczliwy komar bzyczący w namiocie przed zaśnięciem. To czarna chmura much nieustannie krążąca nad głową, do której trzeba się przyzwyczaić jak święty do aureoli. Te malutkie czarne muszki były przez lata szkolone przez japońskich kamikaze. Krążą przez godzinę nad twoją głową, by nagle zapikować w dół, wlecieć do uszu, nosa, gardła i oczu. Śmierć w twoim ciele, to dla takiej czarnej muszki śmierć szlachetna. W tym czasie ich towarzysze obsiadają twoje ramiona, nogi, kark i twarz, upuszczając krew powoli, według starożytnej szkoły tortur. Nie można chronić się od nich sprayem owadobójczym. Spływa z potem po kilku minutach. Regularne smarowanie twarzy i ramion błotem pomaga odrobinę, ale w żadnym wypadku nie załatwia problemu. Jedyną obroną jest trzymanie głowy opuszczonej nisko nad ziemią i szybkie przemieszczanie się do przodu. Któregoś dnia mknąłem tak w pozycji narciarza biegowego podczas zjazdu, sadząc oczywiście drzewa. Dwie muchy wleciały mi do uszu. Wykrzyknąłem jakieś przekleństwo. Kilka much wleciało mi do gardła. Zamknąłem buzię, przełknąłem je i zacząłem oddychać przez nos. Wleciały do obu dziurek. Podniosłem się zrozpaczony. Jedna wleciała do oka. Opamiętałem się, zamknąłem to oko, pochyliłem głowę i kontynuowałem pracę posługując się drugim okiem i oddychając prze minimalnie rozchylone usta. Wtedy nadziałem się czynnym okiem prosto na wystającą z przewalonego konara gałąź. Padłem na ziemię znokautowany przez naturę. Komary otuliły mnie jedwabnym płaszczem. “Czy zdaje ci się słyszeć w tym brzęczeniu much swoje imię, jakby ktoś cię wołał a potem rozglądasz się i nikogo nie ma?” zapytał mnie kiedyś mój brygadzista. Tak, wszyscy tam wariujemy.

Któregoś dnia postanowiliśmy odejść z pracy, ja i Chris, pół niemiec - pół rusek. Ja byłem złamany nieustannym deszczem, robactwem i nie zarabianiem żadnych pieniędzy. Od tygodnia musieliśmy przesadzać drzewa bo nie przeszły kontroli jakości i pracując po dziesięć godzin dziennie nie zarabialiśmy ani grosza. Dla Chrisa momentem decydującym było zapadnięcie się po pas w bagnie. Nie mógł się ruszyć obciążany ciężkimi torbami, których nie dał rady odpiąć. Zapadał się powoli w lodowatej mazi, a śnieg padał mu na twarz. Po godzinie, gdy tkwił w błocie już po pachy, usłyszał jego krzyki brygadzista i pomógł mu się wydostać. Chris spędził resztę dnia w vanie telepiąc się z zimna i mrucząc coś do siebie. Dzień później obaj spakowaliśmy się i pojechaliśmy do miasta. Planowaliśmy na stopa dojechać do Alberty i szukać szczęścia w położonych na północy, wokół Fortu Mcmurray, platformach wiertniczych. Przed odjazdem zaproponowałem jeszcze rzut monetą. Lubiłem podejmować decyzje w ten sposób. Na kanadyjskiej dwudolarców na jednej stronie widnieje królowa Anglii, na drugiej niedźwiedź. Niedźwiedź to oczywiście zostanie w buszu, królowa miała być nowym życiem w Albercie. Chris był przeciwny pomysłowi, ale rzuciliśmy. Niedźwiedź. Obaj natychmiast upadliśmy na duchu. Mówiłem że to nie szkodzi, że to przecież zwykła moneta, i że i tak możemy jechać do Alberty. Chris odpalił papierosa mówiąc “Nie mogę walczyć z przeznaczeniem”. Wzruszyłem ramionami, kupiliśmy butelkę Jaggera. Gdy szef znalazł nas z tą butelką przy głównej ulicy miasta, podjechał do monopolowego i kupił nam drugą. Był dobrym psychologiem.

Sadzenie drzew ma w sobie więcej cech sportu, niż pracy zarobkowej. Nie chodzi o spełnianie czyiś oczekiwań, ale o walkę z samym sobą. Dzień sadzenia można porównać do przebiegnięcia co najmniej maratonu dziennie, co dzień przez trzy miesiące. Chociaż jeśli ktoś dałby któremukolwiek z nas wybór przebiegania maratonu dziennie za te same pieniądze, wszyscy bylibyśmy maratończykami. Do wykonywania tego sportu potrzebny jest trening fizyczny i psychiczny. To nieustanny postęp, planowanie, obieranie taktyki i trening, trening, trening. Posadzenie czterech tysięcy drzew to zarobek trzystu dwudziestu dolarów za dzień pracy. Ale gdyby ktoś zapytał dowolnego pracownika czy bardziej zależy mu na posadzeniu czterech tysięcy drzew, czy na zarobieniu trzystu dwudziestu dolarów, każdy odpowiedziałby że liczy się liczba drzew. Pieniądze są pieniędzmi, ale cztery tysiące drzew w ciągu dnia to zwycięstwo nad własnym ciałem, własnym umysłem, no i skopanie dupy naturze. Nie ma piękniejszego uczucia.



Jak wygląda taki dzień bicia rekordów? Umysł jest nastawiony na konkretną liczbę już dzień przedtem. Człowiek kładzie się do łóżka wcześnie, myśląc wyłącznie o jutrze. Rano szykuje się uważnie. Zajmuje się wszystkimi urazami. Zakleja pęcherze, obwiązuje kolana bandażami, smaruje maścią rany. Buty zakleja taśmą montażową, żeby nie rozwiązywały się sznurówki. Jeżeli buty już się rozpadają, okleja je taśmą wokoło, żeby trzymały się w całości. Tą samą taśmą zakleja palce powyżej od zgięcia, by nie krwawić zbyt dużo i nie stracić paznokci. Ręka wbije się językiem kameleona w ziemię przynajmniej cztery tysiące razy rozbijając się o kamienie i korzenie, trzeba ją jakoś chronić. Na śniadanie je dużo, ładuje się cukrem i proteinami. Wypełnia baniak dziesięcioma litrami wody, to jest minimum na dzień takiej pracy. Pomarańcze obiera w vanie. W drodze do pracy nie śpi, tylko wbija wzrok w okno, wyobrażając sobie siebie w mechanicznym ruchu. Gdy van się zatrzymuje wyskakuje z niego jak kukułka z zegara. Bierze szpadel, wrzuca do torby drzewa i startuje do biegu. Na początku sezonu, obserwując doświadczonych pracowników zastanawiałem się co im przechodzi przez myśli podczas takiego dnia transu. Nie potrafili odpowiedzieć, ale w końcu odkryłem to sam - niewiele. “Drzewo… drzewo… drzewo… kurwa… drzewo… kurwa… kurwa.. drzewo… drzewo… kurwa już dziewiąta trzydzieści cztery! drzewo drzewo drzewo drzewo..”. Okazjonalnie wślizgnie się jakieś przemyślenie egzystencjalne typu “Jesteś zwerzakiem Maras! Jesteś zwierzakiem! Jesteś czołgiem! Jesteś czołgiem z ciała, zwierzęciem z umysłu!”. Czasem wpadnie do głowy coś głupiego, co umysł nagle postanowił przywołać, scena z Riddicka gdy ten mówi grobowym głosem “Jest tylko jedna prędkość, moja prędkość”, ale zaraz umysł się ogarnia i wraca do normalnego “drzewo… kurwa… drzewo… drzewo..”. Na koniec dnia przychodzi chwila triumfu. Okrzyk znajomego “Ile?!”, odkrzyk “Cztery czterysta”, “Jesteś zwierzakiem!”. Czyli jednak.

CDN

Cisza na San Jose

Kwiecień 2013

„(...) Nie mając pieniędzy na dalszą podróż zdecydowałem zabrać swoje rzeczy do lasu, rozwinąć matę i czekać. Wybrałem przyjemne miejsce na polanie pod gołym niebem, skąd mogłem obserwować gwiazdy.  To miejsce stało się dla mnie domem na kolejne trzy tygodnie. Tam też, zaszyty w kniei, rozpocząłem proces odbudowy. Z końcem zeszłego roku duża część tego co myślałem że wiem o sobie i o świecie runęła w gruzy, a wszystkie wady i porażki wypłynęły na wierzch. Straciłem wszystko, mój umysł był w strzępach, serce i wiara w poważnych kłopotach. Więc usadowiłem się w miejscu i zacząłem zadawać pytania. Teraz, nie mając naprawdę nic do roboty, nie mając gdzie pójść ani z kim porozmawiać, nie miałem innego wyboru jak zmierzyć się z własnymi demonami.
Moja rutyna wyglądała zwykle tak: zaczynałem dzień przed wschodem Słońca, wychodziłem  pobiegać, popływać i wracałem na śniadanie z zupki chińskiej gotowanej na ognisku. Następnie  dwugodzinny spacer do supermarketu i z powrotem, żeby sprawdzić w bankomacie czy wpłynęły już pieniądze. Popołudniami robiłem to na co miałem ochotę: albo kąpiel i spacer, albo siedzenie w miejscu i medytacja. Zwykle jadłem obiad o 17-18 i kładłem się niewiele później. Zawsze śniłem dużo, często też budziłem się w środku nocy i leżałem rozmyślając. Zacząłem czuć się lepiej psychicznie, wróciła mi cierpliwość. Poprawiło się też zdrowie i siła fizyczna. Nauczyłem się lepiej radzić sobie ze swoją sytuacją. Było oczywiste że byłem tam z jakiegoś powodu i wiedziałem że potrzebowałem tego. Na łonie natury, w samotności, sprowadzony do minimum (...)”.

Te słowa wyczytałem w liście od Jima, opisującym jego pobyt w Meksyku. Z Jimem poznaliśmy się na północy Kanady, gdzie pracując długie miesiące w izolacji od wszystkiego szybko zawierało się i cementowało znajomości. Jim był dobrym człowiekiem. Wesoły, rozważny, o zdrowej duszy. Jego list poruszył we mnie czułą nutę. Ja sam, po miesiącach tułaczki po Ameryce Południowej osiadłem w absolutnie idiotycznym miejscu. Mieszkałem w hostelu, w pokoju który sam urządziłem sobie na poddaszu. Spartańsko umeblowany, brzydki i ziębiony przez wiatr dmący przez puste okienne witryny. Do tego znajdował się dokładnie nad hostelowym barem, w którym nabzdryngoleni i nawciągani koki turyści wydzierali się aż do pierwszych godzinnych rannych. Ledwo ci wracali do swoich dormitoriów, zaraz rozpoczynała dzień budowlanka wznosząca nowy hotel pod moim oknem. Jak oni brali sobie przerwę, wybiegały dzieciaki ze szkoły, itd. Mieszkałem w jądrze wielomilionowego miasta, w centrum zgiełku i hałasu. Do tego nie robiłem nic, tylko wylegiwałem się nad basenem, grałem w ping ponga, albo ugniatałem prześcieradła z dziewczyną na skleconym z kilku desek łóżku.

Czytając o samotności Jima, o autorefleksji i pokorze, zatęskniłem do ciszy. Zachciałem znaleźć czas dla siebie i naładować się nową energią. Do tego zbliżały się święta Wielkanocne, które spędzając z dala od rodziny chciałem w jakiś sposób uczcić. Myśląc o miejscu w którym mógłbym znaleźć ciszę i bezludzie, od razu spojrzałem na majestatyczny łańcuch And pnący się nad miastem. Kiedyś, wracając ze wspinaczki w kanionie Cajon del Maipo spotkałem grupę Austriaków schodzących ze szczytu sześciotysięcznego wulkanu Marmo Lejo. Mieli twarze spalone Słońcem, z ruchów czytało się mordercze zmęczenie, ale oczy im błyszczały. Otwierali każdy po puszce piwa, które musieli targać ze sobą przez wiele dni by należycie uświęcić sukces. Nakarmili mnie żywą historią o pięknych lodowcach, o widoku na potężną Aconcaguę, o bezludziu. Nazwa szczytu mocno wybiła mi się w pamięci i czekała tylko na odpowiedni moment.

Zadzwoniłem do Dennisa i dzień później złożyłem mu wizytę. Dennis był moim partnerem wspinaczkowym, który po niefortunnym wypadku na zdobywanej wspólnej La Cobra został uziemiony w domu na okres długiej rehabilitacji barku. Dennis był alpinistą i prawdziwym ekscentrykiem. Potrafił w ciągu sekund przejść z typowej niemieckiej powagi i skupienia, do wybuchu donośnego śmiechu, i z powrotem do kamiennej twarzy. Miał za sobą lata podróży i niesamowitych przygód, o których nigdy sam nie mówił, a zapytany odpowiadał krótko i rzeczowo, unikając snucia opowieści. Gdy usłyszał o moim pomyśle wejścia na Marmo Lejos, zamilkł na długą chwilę, po czym pokręcił głową:
„Nie powinieneś tam iść sam. Musisz znaleźć partnera albo wspiąć się na co innego”.
„Są trudności techniczne?”
„Nie ma. Ale blisko szczytu trzeba przejść się po lodowcu naciętym szczelinami. Potrzebujesz kogoś na drugim końcu liny. Radziłbym ci zamiast tego pójść na San Jose. Ma pięć osiemset i dałbyś radę zrobić samemu”.
Wyjaśnił że wulkan San Jose jest tym pięknym, wiecznie ośnieżonym szczytem wieńczącym koniec kanionu del Maipo. Dawał widok na sąsiedni Marmo Lejos i na całe pasmo And, aż po Aconcaguę. Do tego był regularnie uczęszczany przez montanistów i mógłbym przyłączyć się do jakiejś grupy w razie napotkania problemów.

Dennis pomógł mi w przygotowaniach: uzupełnił braki w szpeju, wyjaśnił trasę i nakreślił ją w prostym rysunku. Sam zaś zgromadziłem prowiant, przygotowałem plecak, wziąłem pięć dni wolnego z pracy i wyruszałem na wyprawę.

Zaczęło się przepięknie, dotarłem do podnóża wulkanu niemalże po czerwonym dywanie. Wcześnie rano załadowałem się do busa do San Jose del Maipo, a stamtąd nie czekając nawet pięciu minut złapałem stopa w głąb kanionu. Człowiek który mnie podrzucił sam rozpoczynał przygodę z górami i chętnie mnie zawiózł aż pod sam początek szlaku, zatrzymując się nawet po drodze przy posterunku policji żebym mógł zarejestrować się i dostać pozwolenie na wyprawę. Szczyt nieco straszył błyszczącym lodem, ale poza tym warunki były idealne. Na niebie nie widać było ni jednej samotnej chmurki, a Słońce grzało południowoamerykańskim latem.

Szedłem dobrym tempem i szybko dotarłem do schroniska Plantat – ostatniej spokojnej oazy przed pustynią skał i lodu. Tam spotkałem kolejnego ekscentryka. Czterdziestoletni Boris w spodniach z lat siedemdziesiątych, wyposażony w czekan pamiętający pierwsze zdobycie bieguna i raki będące pradziadem błyszczących modeli dwudziestego pierwszego wieku. Spojrzał na mnie i pozdrowił śmiejąc się od ucha do ucha.
“Idziemy na szczyt?” zapytał.
“Jak Bóg pozwoli, pan schodzi?”
“Oj nie, posiedzę tu jeszcze trochę”.
“Dodatkowa noc na odpoczynek?”
“Oj niejedna”.
“Zdobył pan szczyt?”
“Oj nie raz, ale nie tym razem. Wieje tam teraz”.
“Będzie pan wchodził jeszcze raz?” zapytałem nie bardzo wiedząc co on tam właściwie robił.
“Może w czwartek jeśli kolega do mnie dołączy. Ale nie wiem czy dołączy bo skąd mam wiedzieć” rozejrzał się dokoła jakby pokazując mi jak bardzo byliśmy oderwani od świata w tym schronisku na ponad trzech tysiącach nad morzem “Jak przyjdzie to przyjdzie, jak nie przyjdzie…” wzruszył ramionami “to znaczy że nie przyszedł” i roześmiał się na głos z własnego żartu odsłaniając rząd niezdrowych zębów.
Od razu go polubiłem. Okazało się że przesiadywał w tym schronisku po kilka tygodni każdego roku czując się w nim jak w domu bardziej niż we własnym domu. Zajmował się terenem wokoło jak własnym ogródkiem sprzątając po niechlujnych montanistach, reperując szlak, zwiedzał okolice i wspinał się na wulkan jak miał na to ochotę. “A nie myślał pan o zdobyciu innego szczytu?” “Nie wiem, nie jest montanistą, nigdy nie byłem na innej górze, znam tylko tą” odpowiedział ze skromnością i dumą kogoś kto pokazuje swoją niewielką chatkę, biedną ale pięknie urządzoną.
Boris okazał się rozmowny i interesujący, ale nie dałem mu się zatrzymać na długo, chcąc jeszcze tego samego dnia dotrzeć do obozu bazy. Wypytałem o kilka potrzebnych mi informacji i kontynuowałem podejście, obiecując dłuższą rozmowę w drodze powrotnej. Szedłem aż po zmierzch który zastał mnie w przełęczy otwierającej widok na lodowce otaczające pierścieniem krater wulkanu. Samego szczytu nie było stamtąd widać, nie rysowała się też nigdzie linia szlaku którym miałem do niego dotrzeć. Miałem za to na wprost przed sobą długi język lodowca którym biegła ruta directa, podejście frontowe - pobudzająca wyobraźnię, wielodniowa wspinaczka lodowa. Ja planowałem podejście klasyczną ruta normal, która okrążała frontową ścianę od północy, pnąc się stromo między masywnymi bulderami aż do lodowego plateau, na którym spotykały się obie drogi.

Od schroniska oddaliłem się już o cztery godziny intensywnego podejścia i przez cały ten czas nie znalazłem żadnego źródła wody. Dokoła mnie widać było jedynie niekończące się zwały skał, żwiru i kamieni, pokrytych piaskiem i nie dających nadziei na sączący się gdzieś wśród nich strumień. Słońce schowało się już za szczytami, rozlewając po skałach ostatnią, krwawoczerwoną falę światła i temperatura zaczęła gwałtownie opadać. Nie miałem innego wyjścia jak przygryźć wargi, zatrzymać się tu na noc i liczyć na więcej szczęścia o poranku. Z dwóch butelek i termosu udało mi się wycisnąć jeszcze pół litra wody, na którym ugotowałem mięso sojowe z ryżem. Kładąc się spać zacząłem odczuwać lekki ból głowy, który przypisałem odwodnieniu.
Obudziłem się o świcie zaskoczony niezmąconą niczym, absolutną ciszą. Nie było tu nikogo innego, nie było zwierząt, ptaków, nie było liści które szumiałyby na wietrze, czy wiatru który uderzałby o skały, nie było żadnego ruchu, niczego co mogłoby wydobyć lub spowodować dźwięk. Leżałem nie wychodząc ze śpiwora, starając się nie prowokować nawet szumu materiału. Pomyślałem o ciszy nocy na pustyni, którą opisywał Kerouac, “Cisza jest tak intensywna że słyszysz huk własnej krwi w uszach, ale jeszcze od tego głośniejszy jest tajemniczy huk który zawsze utożsamiam z hukiem diamentu mądrości, tajemniczy huk ciszy samej w sobie, który jest wielkim Shhhh przypominającym ci o czymś o czym zdałeś się zapomnieć w codziennym stresie twoich dni od czasu narodzin”. Wsłuchiwałem się więc w tą ciszę zapamiętując jej dźwięk by potem móc go przywołać w pamięci w rozrywanym decybelami świecie “na dole”.




Wyczołgałem się z namiotu na przeszywający mięśni i kości mróz. Było już widno, ale promienie Słońca jeszcze nie dotarły do mojego obozowiska. Musiałem znajdować się blisko wysokości czterech tysięcy metrów, gdzie zimno lubi przekraczać ludzką wyobraźnię, szczególnie jeśli dwa dni wcześniej chroniło się przed upałem w cieniu palm i wodzie hostelowego basenu. Wykonałem kilka rozgrzewających ćwiczeń i podziękowałem w duchu Dennisowi za pożyczone mi duże puchowe rękawice. Spakowałem obóz i, nie mając wody na ugotowanie śniadania, zadowoliłem się rodzynkiem i suszonymi plastrami banana.
Po pół godziny drogi dotarłem do rozległego żlebu, którego środkiem biegł grzebień masywnych bulderów. To tutaj zaczynała się wspinaczka. Skakałem z bulderu na bulder, omijałem te większe na które nie dało się wspiąć i stąpałem ostrożnie po mniejszych, które osuwały mi się pod stopami. Wyciągnąłem z plecaka niemal metrowy czekan który na stromym podejściu był jak przyjaciel wciągający mnie za rękę pod górę gdy ciężki pakunek na plecach ciągnął mnie w dół. Szybko uderzyła mnie monotonia podejścia, ciało męczyło się też szybciej na tej wysokości, pozbawione wody i energii z dobrego posiłku.
Pokonałem żleb i stanąłem na niewielkim plateau obozu C1 na 4200 m npm. Stąd szlak rozgałęział się na liczne opcje łagodnego podejścia, a gdzie nie spojrzeć widać było skrawki płaskiego terenu otoczone osłaniającymi od wiatru murkami kamieni, będących śladem po licznych obozowiskach. Ja, z ustami wypełnionymi gęstą śliną i spragnionymi wody, wbiłem oczy w połać śniegu ledwie kilkadziesiąt metrów w górę szlaku i nie przerywałem marszu aż do momentu gdy mogłem zaspokoić pierwsze pragnienie wepchniętą w usta garstką śniegu. Na próżno szukałem wody w wysuszonych już o tej porze roku korytkach ciągnących się od lodowca do obozu. Śnieg i lód jednak wystarczały. Wziąłem do ręki czekan, odłupałem ciężkie bryły lodu i wrzucałem jedna po drugiej do garnka na turystycznej kuchence. Długo leżałem w tej górskiej oazie topiąc śnieg, szykując solidny zapas wody i przygotowując posiłek z ryżu, mięsa sojowego i zupki instant. Wzmocniło mnie to niesamowicie, rozbudziło umysł. Poczułem się jak wyrwany z długiego otępienia, w którym widziałem tylko własne stopy stawiające jeden ciężki krok za drugim. Pomyślałem po raz pierwszy tego dnia o szczycie. W wyobraźni zobaczyłem samego siebie podczas triumfalnego, finalnego podejścia pod krater wulkanu. Ruszyłem dalej.

Od tego momentu zdobycie szczytu zależało nie tylko od wysiłku fizycznego, ale też od prawidłowej strategii. Od poranka poprzedniego dnia gdy opuściłem Santiago pokonałem już blisko czterech tysięcy metrów różnicy wysokości, co przy braku wcześniej aklimatyzacji zaczynało być niebezpieczne. Zanim jednak rozbiję obóz chciałem dotrzeć pomiędzy lodowce, gdzie nie martwiłbym się o zapas wody w tej wyjątkowo suchej porze roku. Widziałem nad sobą kolejne plateau, do którego musiały opadać lodowce które wypatrzyłem ze swojego pierwszego obozu. Szacowałem że docierając do nich pokonam kolejne sto metrów różnicy wysokości i to miał być mój limit. Tam chciałem rozbić drugi obóz i spędzić dwie noce aklimatyzacji.

Podejście do plateau było w większości łagodne z niewielką stromizną blisko celu. Gdy dotarłem do tej stromizny, moje ciało zaczęło wysyłać alarmujące sygnały. Gubiłem oddech niemal z każdym krokiem, nogi odmawiały mi posłuszeństwa, plecak ciążył mi dwukrotnie, wreszcie fale bólu przeszły mi pod czaszką. Zrzuciłem z siebie plecak i usiadłem na długą chwilę. Postanowiłem kontynuować chwilę bez ciężaru po to tylko by rozeznać się w okolicy, ale i to okazało się zbyt dużo dla mojego ciała. Plateau było dla mnie tego dnia poza zasięgiem i nie pozostało mi nic, jak tylko się z tym pogodzić. Zacząłem schodzić powoli, szukając miejsca na rozbicie namiotu. Każdy krok rezonował bólem pod kopułą czaszki. Wrzuciłem sobie do ust garść liści koki, które żułem i wyplułem jako zieloną papkę. Zszedłem pięćdziesiąt metrów i rozbiłem namiot w wygodnej niszy odsłoniętej od wiatru. Usiadłem potem i przeczekałem ból głowy. Liście koki pomogły, znów czułem się świeżo. Kolejna wyprawa po wodę, kolejny ciepły posiłek, byłem jak nowy. Nasycony, w przygotowany na noc obozie, zdałem sobie sprawę że pozostało mi z dnia jeszcze dobre trzy godziny Słońca. Ułożyłem się wygodnie między kamieniami i wyciągnąłem książkę. ‘Principito’, Mały Książe, którego znalazłem na rynku kilka tygodni wcześniej i kupiłem dla nauki języka. Książka odnalazła mnie w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Samotny jak bohater powieści, na swojej planecie lodu i skał pomyślałem o ludziach na dole. O królach, geografach, pijakach, latarnikach, których ani ja ich, ani oni mnie nie rozumieli. Zamknąłem książkę i pogrążyłem się w długiej refleksji. O mojej podróży, o jej celu, o tym co traciłem, co mogłem zyskać, co już straciłem, co już zyskałem. Położyłem się do spania z umysłem czystym i spokojnym.
Obudziłem się wcześnie rano rześki, bez śladu bólów które dokuczały mi dnia poprzedniego. Zjadłem trochę suszonych owoców i wyruszyłem wyłącznie z lekkim plecakiem na rekonesans. Tak jak myślałem, na plateau powyżej spotykały się lodowce. Nigdzie jednak nie było widać stożków kamieni ustawianych przez montanistów by wskazać drogę na szczyt. Zacząłem błądzić po okolicy. W którymś momencie przeszedłem przez jeden z lodowców w jego względnie płaskim punkcie, by poszukać szlaku po jego drugiej stronie. Lodowiec był sam w sobie cudem natury. Wystrzeliwały z niego lodowe stożki, jak solne stalagmity torujące mi drogę, a ja kluczyłem w ich labiryncie, nie raz cofając się o kilka metrów i próbując innej ścieżki. Na wielu z nich spoczywały ciężkie głazy, jakby przecząc zasadom fizyki i chociaż wydawało się że mogą opaść w każdej sekundzie, wiedziałem że mogły się tam przecież znajdować od stuleci. A może wystrzelił je San Jose ze swojego krateru podczas erupcji? Może runęły gdzieś z wyższych partii podczas jednego z licznych w tych rejonach trzęsienia ziemi? Przechodziłem obok nich zafascynowany, patrząc też uważnie pod nogi by nie stanąć na zbyt cienkim lodzie, który mógłby pochłonąć mnie w jakąś niewidoczną szczelinę. Moja dłoń zaciskała się do białości na czekanie na którym spoczywała moja pewność siebie.
Cały poranek kluczenia zaowocował odnalezieniem obozu Campamento alto na wysokości 4500 m npm. Obóz okazał się kolejną oazą w tym nieprzyjemnym terenie. Szeroki, piaszczysty pas, całkowicie płaski i wtulony w skały osłaniające go od wiatru. Znajdował się też blisko lodowca, który zapewniał mi zapas wody. Zakochałem się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia i pomyślałem że absolutnie to tu powinienem spędzić kolejną noc. Zapomniałem już o wcześniejszych bólach, o mocnym postanowieniu nie ruszania obozu aż do momentu gdy porządnie się zaaklimatyzuje. Czułem się znakomicie, od poprzedniego obozu dzieliło mnie nieco ponad trzysta metrów różnicy wysokości, co nie było wiele. Było wczesne popołudnie, miałem czas na przeniesienie obozu jeszcze tego samego dnia, za co zabrałem się natychmiast. Schodząc do namiotu kreśliłem w głowie plan. Spędzę tą noc w Campamento alto, skąd następnego dnia podejdę bez bagażu stromą ścianą aż do górnego plateau. Ściana ta budziła we mnie obawy i nie chciałem jej pokonywać z piętnastokilowym plecakiem. Na plateau miał mnie czekać jeszcze długi trawers po lodowcu i mój rekonesans miał mnie też upewnić że będę w stanie go pokonać. Planowałem dotrzeć w ten sposób ‘na lekko’ do 4800, zejść na nocleg do Campamento alto, i stamtąd kolejnego dnia, lepiej już zaaklimatyzowany dokonać bezpośrednio ataku szczytowego. Tak myśląc spakowałem swój obóz na C1 i wspiąłem się ponownie do Campamento alto. Nim tam dotarłem zbliżał się już wieczór.

Ledwie rozbiłem na nowo namiot, gdy ból głowy uderzył mnie ponownie. Zupełnie go zignorowałem. Było już za późno by zmienić decyzję. Kontynuowałem pracę, podczas gdy ból miażdżył mi czaszkę. Musiałem podwyższyć murek kamieni wokół namiotu. Jeden ciężki kamlot, przysiad i chwila oddechu, kolejny kamlot, odpoczynek. Gdy wyszedłem z czekanem by nałupać lodu, czułem że oczy zaszły mi mgłą. Nawrzucałem lodu do siatki, którą przytargałem pod namiot. Może lepiej było zanieść kuchenkę pod lodowiec, nie musiałbym chodzić tyle razy? Zresztą, nie byłem już głodny. Może jednak powinienem coś zjeść, nawet wmusić w siebie? Ugotowałem mięso sojowe i tak, ale nawet go nie tknąłem. Nienawidziłem tego mięsa, od samego zapachu zbierało mi się na wymioty. Od zapachu mięsa? Nie mogłem myśleć, ból był zbyt silny. Może powinienem położyć się na trochę i poczekać aż ból minie… Nie, lepiej pierw skończyć budowę murku i wtedy będę mógł spokojnie położyć się spać. Zresztą, nie potrzebuje tego murku, przecież nawet tu nie wieje. Złożę tylko rzeczy do namiotu i położę się spać. Gdzie jest moja kuchenka gazowa? Zostawiłem ją pod lodowcem… czy to możliwe?
Wszedłem do namiotu i nafaszerowałem tabletkami od bólu głowy, przeżułem garść liści koki. Jedzenie musiałem wystawić na zewnątrz, od samego zapachu chciało mi się wymiotować. Wczołgałem się do śpiwora i zamknąłem oczy. Ból głowy nie dawał mi zasnąć. Leżałem i rozmyślałem, ale nie były to normalne myśli, tylko gorączkowe halucynacje. Wolałem otworzyć oczy i poczekać aż tabletki zaczną działać. Nagle zdałem sobie sprawę na nowo z panującej ciszy. Tym razem okazjonalnie przerywał je trzask pękającego lodu. Pomyślałem jak dużo czasu minęło od ostatniego razu gdy wydobyłem z gardła choć jedną sylabę. Wymówiłem na głos kilka słów, bez sensu, tylko na próbę. Zabrzmiały dziwnie, głos miałem zachrypnięty. Odchrząknąłem i wypowiedziałem pełne zdanie. Pomyślałem że będę mówił aż uda mi się zasnąć. Co innego mam robić? Kiedy te cholerne tabletki zaczną działać…
I tak trwało to i trwało aż moja świadomość ześlizgnęła się w niespokojny sen. Obudziłem się w środku nocy z gorąca. Szybko wyczołgałem się ze śpiwora i zacząłem zrzucać z siebie warstwy ciuchów. Dopiero gdy położyłem się z powrotem na materacu nagi jak mnie Pan Bóg stworzył, zaznałem ulgi. Zamknąłem ponownie oczy. Po chwili przetarłem ręką nos z którego powoli ciekły dwie cienkie strużki i poczułem że jest lodowaty. Dotknąłem uszu, to samo. Wtedy umysł obudził się z transu i zdałem sobie sprawę że leżę tu w środku nocy, na wysokości czterech i pół tysiąca metrów, oddzielony od lodowców jedynie cienką płachtą namiotu, całkowicie nagi przy temperaturze która musiała sięgać trzydziestu stopni poniżej zera. Szybko opatuliłem się z powrotem w ciuchy, zamknąłem szczelnie w śpiworze i nie obudziłem aż do rana.

Gdy promienie światła zawitały do namiotu, w odruchu sięgnąłem do kieszeni z tabletkami przeciwbólowymi. Okazała się pusta, w ciągu nocy pochłonąłem całą jej zawartość. Ból wciąż nie minął. Ustał jednak na tyle, że udało mi się dość sprawnie zwinąć namiot. Patrzyłem jeszcze przez moment w stronę szczytu wciąż rozważając opcję ataku. Ból głowy nie był już tak dokuczliwy… “Niektórzy montaniści zabierają ze sobą w góry kostkę rubika by ocenić stan umysłu. Jeśli nie są w stanie rozwiązać kostki, wiedzą że nie są też w stanie poprawnie ocenić swojej sytuacji i nie kontynuują podejścia” myśl która jakby na ratunek wyślizgnęła się gdzieś z zakamarków mojej pamięci. Schodź, kurwa, schodź! Ruszyłem powoli w dół, ostrożnie, niemal cały ciężar ciała opierając o czekan. Krok za krokiem, jest z tobą źle, nie zrób niczego głupiego. Gdy minąłem swój drugi obóz, C1, po bólu głowy nie było już śladu, ale nawet mi przez myśl nie przeszło kontynuowanie wyprawy na szczyt. Wracały mi za to siły, nabrałem pewności siebie i tępa przy schodzeniu w dół. Postanowiłem nie zatrzymywać się na posiłek aż do refugio Plantat, żywiąc w międzyczasie suszonymi owocami.
Gdy schronisko po raz pierwszy pojawiło się w widoku, znajoma zielona polana gdzieś daleko w dole zacząłem truchtem zbiegać po wygodnej, krętej ścieżce. Stanąłem przed refugio jeszcze wczesnym popołudniem i nagle wszystko, co wydarzyło się u góry, ból, gorączka, halucynacje były jak obejrzany w telewizji koszmar, w którym sam nie brałem udziału. Boris wypatrzył mnie z daleka i wyszedł na przeciw ciekaw wieści ze szczytu. Streściłem mu przebieg wyprawy, a on pokiwał głową mówiąc “Oj tak, oj tak, na San Jose nie można pędzić. Tacy Niemcy, zaprawieni w Alpach wbiegają na szczyt w dwa dni, ale ja myślę że trzeba przynajmniej tygodnia. A najlepiej to spędzić tydzień tutaj w schronisku, na trzech tysiącach, i dopiero wtedy iść na górę”. I zaczął opowiadać mi o ludziach którzy się przez to schronisko przewinęli, o udanych wyprawach i mizernych powrotach, o zaprawionych montanistach i bezmyślnych amatorach, a ja usprawiedliwiałem się w duchu wiedząc że popełniłem głupi błąd niecierpliwości, ale że też musiałem znaleźć wodę, że podjąłem dobrą decyzję o całkowitym powrocie, itp, itd. Tymczasem przygotowaliśmy solidny posiłek z połączonych zapasów, którym nasyciliśmy się obydwaj.

Boris zdecydował się towarzyszyć mi w zejściu do drogi tłumacząc że musi uzupełnić zapasy, ale przedtem zapytał czy mógłbym zrobić mu zdjęcie. Zapozował przed murem schroniska, chudy, nieogolony mężczyzna jakby żywcem wyjęty z innej epoki. Wyglądał jak jeden z tych pionierów z czarno-białych fotografii pierwszych albumów poświęconych górskim podbojom. Duże prawie na pół twarzy okulary lodowcowe, solidna puchowa kurtka, skórzana czapka wciśnięta na uszy, jedna ręka wsparta o czekan, druga zaparta o biodro. To było jego pierwsze zdjęcie na tej górze która była mu domem.
Dwie godziny później, po pokonaniu wszystkich możliwych skrótów, żegnaliśmy się na drodze. Boris poszedł do jedynej w okolicy chatki wytargować od żyjącej tam samotnie kobiety bochenek chleba, a ja wystawiłem do góry kciuk czekając na wracających z długiego weekendu turystów. Późnym wieczorem przemiła rodzina wysadziła mnie w Puente Alto, gdzie w Mc Donaldzie kupiłem lody i wsiadłem do metra. To był wciąż ten sam dzień, którego obudziłem się ogłupiały i wyniszczony od choroby wysokościowej w samotnym obozie otoczonym lodowcami i wciśniętym pod ścianę wulkanu. Metro sunęło pod ulicami Santiago, a ja, siedząc na plecaku wypchanym górskim szpejem, rozkoszowałem się porcją lodów.

poniedziałek, 7 października 2013

Koniec świata na Wyspie Słońca


Słońce wstało nad Boliwią. Jego promienie musnęły pierw ośnieżone szczyty And, potem uderzyły o kamienne ściany wielotysięczników, rozlały się po bezkresnych równinach Altiplano, a dopiero gdy Słónce wzeszło wyżej nad horyzont, dotarły do skrytego na dnie kanionu miasta La Paz. Do mojego pokoju na pierwszym piętrze hostelu El Carrete wdarły się tylko te najzacieklejsze, które przecisnęły się pomiędzy drewnianymi belkami masywnych zasłon. Przywitałem je serdecznie, nie lubiłem mroźnych nocy w La Paz. Znajdowałem się blisko równika, na tyle blisko że nie znano tu lata lub zimy, a jedynie porę suchą i deszczową. Ale to ze względu na wysokość, ponad trzech tysięcy metrów ponad oceanem, w La Paz panował surowy, górski klimat. Wyczołgałem się spod sterty starych koców i rozsunąłem zasłony. W pokoju wciąż panował chłód bijący od grubych murowanych ścian.

Wyszedłem na ulicę wciąż zaspany, ale natychmiast postawiłem zmysły w stan gotowości, by nie zginąć (dosłownie) w miejskim ruchu. Poruszając się pieszo po La Paz czułem się jak zagubione zwierze przekraczające autostradę. Nikt zdawał się mnie nie widzieć, nikt się mną nie przejmował, a obserwacja otoczenia i szybkie ruchy były kwestią przetrwania. Zszedłem w dół wzgórza i mostem nad autostradą Perez Velasco dostałem się wprost do wielopiętrowej hali targowej. Tam, na najwyższej kondygnacji, wyciskano najlepsze soki z owoców tropikalnych. “Hijo, hijo!”, synu, synu! krzyczały starsze Boliwijki zapraszając mnie do swojego stanowiska. Usiadłem w jednym z nich przy jedynej ławie i spośród kilogramów świeżych owoców pod którymi uginały się półki wybrałem papaję. Po wypiciu soku zapuściłem się w uliczki wspinające się na wzgórze za głównym placem, Plaza Mayor, zrobić zakupy spożywcze. La Paz mogłoby drwić z największych amerykańskich centrum handlowych. Jest samo w sobie jedną, wielką halą targową. Zamiast po alejkach centrum, porusza się po ulicach, z których na jednej sprzedają wyłącznie pieczywo, na drugiej nabiał, dalej ryż i makarony, artykuły hydrauliczne, obuwie, itp. Na tych miniaturowych stoiskach wszędzie są promocje, wszędzie szybka obsługa i nigdy nie czeka się w kolejkach. Do tego, na stanowiskach z odzieżą można kupić tak starannie wykonane podróbki znanych marek, że oryginały wyglądają przy nich jak tanie szmaty.

Po zakupach, wierny codziennej rutynie wróciłem do hostelowego pokoju studiować hiszpański. Udało mi się znaleźć na rynku dziecięce wydania Robinson Crusoe, Trzech Muszkieterów i Oliwer Twist, pięć boliviano sztuka, które tłumaczyłem ze słownikiem zapisując w zeszycie nowe słownictwo. Świeżo zapamiętane słówka starałem się wykorzystywać w rozmowach z Julio, hostelowym złotą rączką, któremu pomagałem w codziennych obowiązkach w zamian za odrobinę dialogu. Julio dziwił się że chciałem mu pomagać, ale akceptował moją pomoc mając mnie za nieszkodliwego gringo. Nie miał pojęcia jakie opłaty pobierają europejskie szkoły językowe za czterdzieści pięć minut rozmowy z native speaker. Po rundce z Julio wyszedłem na popołudniowy spacer. Kierunek nie był istotny. Podczas moich spacerów po La Paz zwykle wychodziłem zgubić się w jednej z setek uliczek wspinających się i opadających po zboczach doliny i zawsze wracałem pełen nowych wrażeń. Tego dnia wskoczyłem do mikrobusa, który zabrał mnie do siostrzanego miasta El Alto rozłożonego na plateau Altiplano górującym nad La Paz. Transport publiczny jest tam perfekcyjny w swojej prostocie. Po ulicach suną busy z otwartymi drzwiami, w których stoi nastolatek i wykrzykuje kierunek w którym udaje się kierowca. Gdy bus się zapełnia, kierowca daje chłopakowi napiwek, a ten wskakuje do kolejnego busa i wykonuje tą samą pracę naganiacza.

Z El Alto rozciąga się niesamowity widok na La Paz. Cała dolina, aż po szczyty jej zbocza wypełniona jest identycznymi domami z czerwonej cegły. Od dziesięcioleci trendem architektonicznym w Boliwii jest niemalowana cegła i proste kąty, co musi czynić plan zagospodarowania przestrzeni dziecinnie prostym. To była moja druga wizyta w El Alto. Poprzednia odbyła się przy okazji cotygodniowego wrestlingu kobiet . Widziałem kiedyś zdjęcia z takich tradycyjnych zapasów cholitas w National Geographic i wybrałem się tam pełen emocji, a doświadczyłem najgorszego, po rapowanym Hamlecie, przedstawienia w życiu. Piszę “doświadczyłem” gdyż po dwóch godzinach okropnego teatru zapasy przenoszą się z ringu na widownię i publika przechodzi katharsis okładając się krzesłami i spożywką. Po złapaniu kilku latających w powietrzu owoców zapakowałem je w bluzę i uciekłem cichaczem.



Podczas mojej drugiej wizyty w El Alto chciałem obserwować przygotowania do zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Pomimo że w Boliwii zdecydowana większość populacji jest pochodzenia etnicznego, to wiara chrześcijańska zapuściła tam silne korzenie i jest wyznawana z gorliwością której nie widać nawet wśród narodu który tą religię do Boliwii przywiózł. W La Paz przygotowania do Świąt trwały od ponad tygodnia i chociaż nie było w tym zachodniego przepychu, to miało to swój urok domowego Betlejem. W El Alto dotarłem pod żelazny pomnik Che Guevary, u którego stóp właśnie konstruowaną wigilijną szopkę.

Wróciłem do hostelu wczesnym popołudniem żeby zdążyć przed wieczorną burzą. W patio zbierali się już pozostali mieszkańcy. Gośćmi El Carrete byli prawie wyłącznie latynosi, głównie z Argentyny i Peru. Barwna mieszanka wagabundów, którzy podróżowali zarabiając na chleb żonglerką i muzyką. Wychodzili rano na ulice, gdzie na światłach dawali pokazy artystyczne zbierając do kapelusza “co łaska”, wracali po południu i gromadzili się w hostelowym patio. Zależało mi żeby wmieszać się do grupy, by zwalczyć samotność i mieć okazję do praktyki języka. Z początku raczej mnie ignorowali nie mając cierpliwości do powoli-składającego-zdania-gringo. W końcu jednak mnie zaakceptowali, a nawet polubili i zacząłem spędzać z nimi wieczory jeżdżąc na monocyklu i ucząc się trików żonglerskich. Tydzień wcześniej do grupy dołączyli świeżo przybili rowerzyści. Pablo około czterdziestki, Jesus po pięćdziesiątce, pedałowali z południowej Patagoni. Jesus pochodził z El Chalten, gdzie mieszkał całe życie i gdzie miał swój własny hostel z kempingiem. Był wspinaczem i montanistą z prawdziwego zdarzenia, pokonał niejedną lodową ścianę dostępną tylko dla tych, co górom oddali serce i dusze. W końcu zostawił ukochane El Chalten, przekazał kemping synowi w opiekę i wyruszył na swoją rowerową przygodę życia. Planował przemierzyć całą Amerykę Południową, na jej północnym krańcu załadować rower na kajak, wskoczyć do drugiego i przewiosłować kanał Panamski, potem przejechać Amerykę Północną po Alaskę, w ten czy inny sposób wśród lodów północy przedostać się przez granicę w Rosją i pedałować dalej aż do Europy. Cały świat wzdłuż i wszech na rowerze! “Jak długo ci to może zająć?”. “Nie wiem, pewnie długo, ale nie mam innych planów na resztę życia”. Nie spieszył się też z tą podróżą, przesiedział ten tydzień w hostelu nie robiąc absolutnie nic poza piciem mate i rozmawianiem z każdym, kto na rozmowę miał ochotę. Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Natomiast historii towarzyszącego mu Pablo nie poznałem nigdy, bo i Pablo nie był gawędziarzem. Uśmiechał się dużo, ale nie odzywał jeśli nie musiał. Jedno co wiedziałem, to że towarzyszy Jesusowi do Panamy, a potem obiera własny kierunek.

Tego wieczoru pożegnałem się z całym towarzystwem wcześnie, czułem silną potrzebę opuszczenia hostelu. Chciałem odnaleźć jakiś turystów i porozmawiać w języku w którym czułbym się swobodnie. Mój mózg potrzebował przerwy. Był piątek wieczór, udałem się do jednego z tych dużych hosteli, które większość turystów traktuje jak ambasadę Ameryki w Iraku, bezpieczny schron na obcej, nieprzyjaznej ziemi. W hostelu jest bar, internet, obsługa mówi po angielsku, a ceny nie zależą od pochodzenia, są podwójne dla wszystkich. Wszedłem do baru, zatłoczonego tak samo jak w każdy dzień tygodnia. Mocny alkohol, koka, dużo seksu na piętrowych łóżkach w piętnastoosobowych dormitoriach, magnez na obcokrajowców. Huczała amerykańska muzyka, na barze stała barmanka i przechylała butelkę z której rum spływał długim strumieniem prosto to ust… Tommy? “Marek!!!!!, co ty… kurwa..!!!! ....??? ...Marek???!!!!” “.....?!!!! ....Tommy???? ....kurwa!!!!!!”. Doświadczyłem w życiu kilku niespodziewanych spotkań, ale trafienie w Boliwii na znajomego Nowozelandczyka z którym pracowałem w Kanadzie...

Tommy opowiedział mi tej nocy swoją historię od dnia w którym niespodziewanie opuścił nasz obóz w Kanadyjskiej głuszy, do okoliczności które sprowadziły go do La Paz. W jego opowieści było mnóstwo kobiet, bezcelowej włóczęgi i zbiegów okoliczności, były jakieś zagubione wioski w Ontario, praca na farmie medycznej marihuany w Kaliforni, surfing w Ekwadorze i wyprowadzanie jaguarów na smyczy w boliwijskim rezerwacie. Opowiadał gubiąc się w chronologii wydarzeń, czasem zawieszał głos szukając czegoś w pamięci i uśmiechał sam do siebie, a ja z tego uśmiechu dopowiadałem sobie resztę historii. W najbliższych dniach Tommy planował wybrać się do Cusco, gdzie miał wspólnie ze znajomymi spędzić Nowy Rok. Do Sylwestra zostało jeszcze ponad dziesięć dni i zaproponowałem mu żeby w między czasie wybrał się ze mną na Isla del Sol, Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca, gdzie 21-ego grudnia miała odbyć się duża ceremonia końca kalendarza Majów. Tommy się zgodził.



Wyspa Słońca jest oazą spokoju w szaleństwie dwudziestego pierwszego wieku. Czas zdał się tu zatrzymać wkrótce po wynalezieniu cegły. Następną po cegle nowinką był wynalazek elektryczności, lecz już od czasu doprowadzenia linii wysokiego napięcia przypuszczam że nic się na wyspie nie zmieniło. Błogosławieństwem Wyspy Słońca jest brak dróg i samochodów, które skutecznie zastępują juczne osły, powoli maszerujące wśród rozsianych po wzgórzach poletek uprawnych. Lokalna ludność, pochodząca z plemion quechua i aymara, założyła dwie wioski, na północnym i południowym krańcu wyspy, a łączna ich liczba nie przekracza dwóch tysięcy mieszkańców. Pomiędzy wioskami, wznosząc się i opadając na wzgórzach, wije się ścieżka długa na trzy godziny spokojnego (bo i gdzie by się tu spieszyć) marszu. Po obu jej stronach tu i ówdzie wyłaniają się kamienne ruiny dawnych świątyń Inków, wśród których można znaleźć ołtarze ofiarne.

Idąc w kierunku plaży na której miała odbyć się uroczystość końca świata nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, bo i żadne z nas nigdy końca świata nie przeżyło, a już szczególnie w Boliwii, po której i bez tego nigdy nie wiedzieliśmy czegoś się spodziewać. Jakie jednak było nasze zdziwienie gdy na plaży nie zastaliśmy nic, poza dużą osadą namiotów wojskowych. Byliśmy pewni że pomyliliśmy adres, ale uprzejmy oficer zapewnił nas że trafiliśmy doskonale i nawet przydzielił nam obszerny namiot wojskowy. Dobrze się złożyło, bo ja miałem ze sobą tylko niewielką dwójkę, w której mieliśmy zamiar pomieścić cztery osoby - mnie, Tommy’ego i poznane na imprezie w La Paz Angielkę Laurę i Australijkę Princesę. Za to namiot przydzielony nam przez wojsko był na tyle duży, że moglibyśmy tam zaprosić cały hostel.



W tym samym namiocie spała z nami Szwajcarka Paulina - fizjoterapeutka, właścicielka centrum odnowy biologicznej i medium, kontaktujące wierzących z duchami ich przodków. Ledwo położyła swój plecak w namiocie, zaraz zniknęła, by wrócić późnym wieczorem ze starszą, niziutką kobietą, kŧórą przedstawiła jako In. In była szamanką kolumbijskiego pochodzenia, która odbyła podróż do Boliwii specjalnie z okazji nadchodzącego wydarzenia końca świata. Zapaliła w namiocie świecie, odpaliła pochodzące z peruwiańskiej dżungli palo santo, drewno o relaksującym zapachu i, na prośbę Pauliny, zaczęła nam wyjaśniać wagę dnia dwudziestego pierwszego grudnia.

Planeta Ziemia, podobnie jak ciało człowieka ma swoją kundalini, rozumianą jako energię lub moc duchową. Ta energia łączy się z centrum Ziemii, a także z sercami ludzi i ma prowadzić do zjednoczenia z kosmosem. Kundalini Ziemii jest zawsze powiązane z konkretnym punktem planety, gdzie oddziaływanie tej energii na ludzi jest szczególnie silne. Do tej pory tym punktem były okolice Tybetu, dotychczasowej duchowej stolicy Świata. Dwudziesty pierwszy grudnia 2012 jest datą przemieszczenia się kundalini, które od tej pory ma znajdować się w Cordillera de los Andes, w Chile i Boliwii. Przemieszczenie się kundalini jest też momentem przełomowym dla ludzkości, wpływa na ich duchowość, sposób myślenia i zachowanie. Do tej pory trwała epoka mężczyzn, co oznacza że w każdym człowieku, zarówno w mężczyźnie jak i kobiecie, dominowały pierwiastki męskie, decydujące o takich cechach jak egoizm, agresja, żądza władzy i materializm. W nowej epoce mają przeważać w człowieku pierwiastki kobiece, co oznacza łagodność, empatię i rozwój sfery duchowej. W akademickim skrócie oznaczało to, że w nowej erze człowiek rozbudzi się duchowo, a centrum energii które zapoczątkuje to rozbudzenie będzie znajdowało się w Andach.


Tą wiedzę przekazała nam szamanka In w wielogodzinnym wykładzie przy świetle jednej świecy na tchnącej energią Wyspie Słońca, a ja słuchałem jak zahipnotyzowany, czując że ta optymistyczna wizja nowego świata wzmacniała mnie moralnie. Po raz pierwszy wyobraziłem sobie, że ludzkości może nie czekać niechybna autodestrukcja, ale kolejny etap ewolucji. Rano obudziłem się wyraźnie podbudowany moralnie, a to był dopiero pierwszy dzień trwającej trzy dni ceremonii.
Kolejne dni były melanżem lokalnych obrządków, wśród których ja, i pozostali nieliczni gringo czuliśmy się jak muzułmanie na święcie Paschy. Chętnie jednak przyglądałem się wszystkiemu co się wokół mnie działo, starając się nie robić zdjęć, a rozmyślać nad tym co powiedziała mi szamanka In. Dwudziestego pierwszego grudnia o godzinie czwartej rano całą osadę rozbudził dźwięk potężnego bębna. Wygramoliłem się z wojskowego namiotu i dołączyłem do procesji kierującej się na szczyt najbliższego wzgórza, gdzie mieliśmy powitać Słońce, pierwsze Słońce nowej ery. I tu znowu poczułem się zagubiony. Jako że kundalini Ziemi przemieszcza się co trzynaście tysięcy lat, brakowała w procesji kogoś z doświadczeniem, kto wiedziałby jak obchodzi się taki pierwszy dzień nowej ery i mógłbym pokierować ceremonią. Zamiast tego każdy zajrzał w głąb siebie i robił to, co mu serce podyktowało. Jedni klęczeli na ziemi składając ofiary dla Pacha Mama, Matki Ziemi. Inni tańczyli, inni śpiewali, a cała reszta siedziała zwrócona twarzą w stronę wschodzącego Słońca i medytowała. Ja sam kucnąłem wśród kamieni i obserwując piękny wschód przekonywałem sam siebie, że ta zapowiadana, piękna przemiana w sercu człowieka faktycznie nastąpi. Skończą się wojny, morderstwa i walka o władzę, a zamiast tego człowiek zacznie człowiekowi pomagać, by wszyscy osiągnęli spokój i wewnętrzną harmonię. Czyż to nie piękna wizja?
Gdy wróciłem myślami do rzeczywistości, wśród ubranych w tradycyjne stroje, tańczących i śpiewających potomków Inków zaobserwowałem odzianych w moro i uzbrojonych po zęby żołnierzy oddziałów specjalnych. Tommy, który od dawna czuł się jak Alicja w Krainie Czarów, nic nie powiedział i tylko pokręcił głową. Okazało się, że w najbliższej godzinie oczekiwano przylotu na wyspę helikoptera z prezydentem Evo Morales na pokładzie, a boliwijski SWAT obstawiał wszystkie wzgórza wokół punktu lądowania.


Przylot prezydenta przyjęto bardzo serdecznie. Evo Morales, wywodzący się z plemienia aymara, jest pierwszym prezydentem Boliwii o etnicznych korzeniach i cieszy się olbrzymim poparciem rdzennej ludności, która stanowi większość populacji kraju. Morales otwarcie krytykuje politykę Stanów Zjednoczonych w Ameryce Południowej i nawet obiecuje wyrzucenie z kraju Coca-Coli i Mc Donalda. Przylot na Wyspę Słońca w tym szczególnym dniu był miłym ukłonem w stronę ludności quechua i aymara, ich tradycji i wierzeń, ale razem z Tommy’m postanowiliśmy nie zostawać na przemówieniu. Chcieliśmy oddalić się od wszystkich tych uroczystości i oddać spokojnej kontemplacji tego co się wydarzyło. Pożegnaliśmy się z Angielką Laurą i Australijką Princesą i pieszo udaliśmy na północ wyspy.

Dotarliśmy na plażę sąsiadującą z północną wioską, gdzie z godziny na godzinę powstawał niewielki obóz. Wagabundzi i włóczykije napływali tam i wznosili namioty, by rozpocząć pierwsze dni nowej ery całkowitym rozluźnieniem. Pasowało nam takie towarzystwo i rozbiliśmy się pomiędzy nimi. Nie padało między nami wiele słów, było dużo więcej wspólnego siedzenia na piachu, obserwowania chmur nisko zawieszonych nad taflą jeziora, wsłuchiwania się w leniwy plusk fal i wymiany uśmiechów. Słońce grzało mocno, jezioro miało przyjemną temperaturę, a nasze ciała przemieszczały się w powolnym cyklu pomiędzy wodą a piaskiem plaży.
Wyspa jest sucha i skalista, nie ma na niej praktycznie żadnej roślinności poza niskimi krzewami, przez co zebranie opału na ognisko było zawsze nie lada wyzwaniem. Musieliśmy uważnie przetrząsać okolice w kilka osób, by po godzinie wspólnie uzbierać mizerną stertę rachitycznych patyczków. Układaliśmy je starannie, ogradzaliśmy wysokim murkiem kamieni, a Tommy oddawał się zajęciu rozpalania ogniska. Chociaż patyki było suche, to jednak jezioro Titicaca znajduje się na wysokości 3800 m, gdzie powietrze jest rzadkie i drewno nie chce się palić. Do tego najmniejszy podmuch wiatru niweczył wszystkie próby wykrzesania ognia. Na szczęście Tommy miał i czas i cierpliwość, i potrafił spędzić cztery godziny każdego poranka grzejąc wodę w niewielkim kociołku, by mieć pewność że każdy dostanie swoją filiżankę kawy. Ten obraz Tommy’ego, przykucniętego przy miniaturowym ognisku, odganiającego zaglądające mu przez ramię wieprze i osły, popijającego wódkę której z jakiegoś powodu mieliśmy olbrzymi zapas, mocno wyrył mi się w pamięci. Jeśli faktycznie miała nadejść nowa era, w której dominował będzie spokój, łagodność i harmonia, Tommy był pierwszym nawróconym.


W końcu nadszedł wieczór dnia Wigilii. Większość obozowiczów zwinęła już namioty i wróciła świętować na stały ląd. Została nas szóstka, która postanowiła spędzić ten wieczór wspólnie na innej plaży, jeszcze piękniejszej, po drugiej stronie wzgórza. Na tej plaży stał już namiot Belga, który siedział tam sam od tygodnia i medytował. Niezmiernie się ucieszył jak nas zobaczył i chętnie przyłączył do wieczerzy Wigilijnej, szczególnie że od dwóch dni nie miał nic w ustach. Na tej plaży łatwiej było o opał i rozpaliliśmy rozsądnych rozmiarów ognisku, na którym przyrządziliśmy naszą uroczystą kolację. Każdy wyciągał z plecaków co miał z jedzenia i przyrządzaliśmy wszystko wspólnie, nie marnując ni natki pietruszki. Pablo, ten sam ambitny rowerzysta którego spotkałem w hostelu El Carrete w La Paz, a potem ponownie na obozowisku na plaży, złapał dzień wcześniej rybę, która stała się naszym głównym daniem. Siedzieliśmy więc w kręgu, grupa osób prawie zupełnie się nie znająca, i dzieliliśmy wszystkim co mieliśmy. Do rangi symbolu urósł w moich oczach malutki ziemniak pieczony w foli, tak mały że zwykle pochłonąłbym go nie zauważając nawet co zjadłem, a którym tej nocy dzieliliśmy się sprawiedliwie, tak by każdemu dostało się po kęsie. Co to była za Wigilijna! Podczas gdy duża część świata zasiadała do suto zastawionego stołu, słuchając piosenek świątecznych z You Tube i obdarowując drogimi prezentami, wśród których nie brakowało iphonów i kuponów na operacje plastyczne, my siedzieliśmy w naszym skromnym Betlejem na Wyspie Słońce i rozkoszowaliśmy dzielonym na siedmiu ziemniakiem.

Na wyspie spędziliśmy cały tydzień. Gdy wylądowaliśmy z powrotem na stałym lądzie w Cochabamba, nadszedł czas pożegnania z Tommym. Usiedliśmy w restauracyjce z widokiem na jezioro i piliśmy ostatnie wspólne piwa, do których Tommy dolewał pod stołem wódki której został nam jeszcze niemały zapas. Stąd Tommy wybierał się na północny-zachód do Peru, ja kierowałem się na południe do Chile. Sączyliśmy piwo-wódkę, a Tommy’ego ogarnął sentymentalny nastrój. “To był niesamowity tydzień”. Piwo-wódka. “Przypuszczam że najdziwniejszy tydzień mojego życia”. Piwo-wódka. “Wyobrażasz sobie, że na tej wyspie  może faktycznie wydarzyło się coś ważnego”. Piwo-wódka. “A ja byłem jedynym Nowo-Zelandczykiem, który był tego świadkiem, a ty jedynym Polakiem”. Piwo-wódka “Dzęki, że mnie zabrałeś”. Piwo-wódka. “Wiesz co Marek, jadę z tobą na południe”.

Tak zaczęła się kolejna przygoda.