wtorek, 22 października 2013

Krew, pot i brud

Cz.1

Sadzenie drzew jest pracą tak wpisaną w pejzaż i kulturę Kanady, jak połów ryb w Szwecji, zbiór winogron we Francji czy wypas owiec w Nowej Zelandii. Cóż bardziej charakterystycznego dla kraju pachnącego żywicą niż praca w leśnictwie? Gdy tylko pierwsza fala ciepła roztopi zalegający od miesięcy śnieg, skorupa lodu wyzwoli z uścisku wody jezior, czarne niedźwiedzie przegonią na północ swoich polarnych braci, a Kanadyjczykom boiska hokejowe rozpłyną się pod nogami, tysiące młodych ludzi pakuje namiot, spray na komary, ciężkie buty i szpadel i jedzie na północ siać pola żywicy.

W maju zostałem tego samego dnia zaakceptowany przez dwóch pracodawców. Pierwszy oferował pracę w sklepie z pamiątkami w luksusowym hotelu w Górach Skalistych nad pięknym Lake Louise. Drugi, sadzenie drzew na nieprzychylnej człowiekowi dalekiej północy. Przechodząc te dwie rozmowy kwalifikacyjne czułem jakbym klęczał z pierścionkiem przed kobietą moich marzeń, a ona wymawiała magiczne “tak”, podczas gdy za moimi plecami stała umorusana błotem brzydula pytając “a może jednak ja?”. Wykonałem w pokoju ćwiczony na takie okazje taniec zwycięstwa i zacząłem pakować buty trekkingowe, sprzęt wspinaczkowy i kąpielówki, na wypadek gdyby w Lake Louise po roztopieniu się lodu dało się pływać. Zanim jednak wsiadłem do autobusu by spotkać się z wybranką mojego serca, podpytałem wśród znajomych kim jest ta brzydula z lasu. Pierwszą odpowiedzią jaką dostałem był ciężki wydech, po nim opuszczenie wzroku, długa cisza, podniesie wzroku i słowa: “To jest kur***ska ciężka praca”. Kto inny opowiedział mi o pracy z zasłyszanych opowieści i powiedział “ponoć najtwardsze chłopy jadą tam, łamią się i płaczą”. Tymczasem dostałem z Lake Louise maila z listą rzeczy do zabrania ze sobą, a na niej ani szpeju w góry, ani kąpielówek, tylko ‘ubiór formalny’. Natychmiast zadzwoniłem do swojej przyszłej szefowej, a ona potwierdziła moje obawy - mieli na myśli garnitur i krawat. Pomyślałem, że jeśli coś ma mnie złamać i zmusić do płaczu, prędzej będzie to koszula z blokującym tlen kołnierzem, niż przebieżka po lesie ze szpadlem.

Podstawy techniki sadzenia drzew da się wytłumaczyć w kilku zdaniach. Rozkop butem ziemię, aż dostaniesz się do gleby z minerałami. Wbij szpadel pod kątem prostym, jakbyś chciał przesunąć wskazówkę zegara z godziny dwunastej na trzecią. Przyciągnij szpadel do siebie, by powstał otwór szeroki na kilka centymetrów. Wsuń sadzonkę drzewa do dziury, umieszczając ją przy ściance otworu w pozycji prostej. Piętą buta naprzyj na glebę nieco przed otworem, tak by go dobrze zamknęła a drzewo tkwiło solidnie w ziemi. Oddal się o równe siedem stóp i zrób to ponownie. A potem jeszcze przynajmniej dwa tysiące razy tego dnia.



Sadzonki drzew mają średnią wysokość dwudziestu centymetrów i nosi się je w trzech torbach, umiejscowionych na wysokości bioder po obu bokach i za plecami. W torbach mieści się od trzystu do siedmiuset drzew, zależnie od wielkości sadzonek. Pełne torby ważą średnio od sześciu do dwunastu kilogramów. Żeby łatwiej dźwigać było ciężar, używa się uprzęży z dwoma ramionami opartymi na barkach, pasem biodrowym i drugim, na wysokości klatki piersiowej. Drzewa sadzi się na terenie wyznaczonym każdemu indywidualnie przez brygadzistę, ograniczonym flagami zrobionymi z kolorowej taśmy. Przy drodze ustawiana jest ‘kasa’, w której znajdują się kartony i palety z sadzonkami, i to tam napełnia się torby. Teren pod sadzenie bywa różny, bardzo różny… Piaszczysta plaża; olbrzymia, obrośnięta mchem skała; bagno; strome, porośnięte wysoką trawą zbocze; lub też tradycyjny, lekko podmokły teren z potężnymi, zagradzającymi drogę kłodami.

Sadzenie drzew to walka z czasem. Oczywiście, wszyscy walczą z czasem. Czas jest partnerem sparingowym każdego, kto mieszka w mieście. Byłem z tym oswojony i zdawało mi się że wiem, co to znaczy żyć w pośpiechu. Tyle że nie znałem jeszcze pośpiechu kogoś, kto zarabia osiem centów za posadzenie drzewa. Osiem centów! To znaczy że trzeba posadzić trzydzieści siedem drzew żeby zarobić na piwo, sto siedemdziesiąt żeby zjeść na mieście, pięć tysięcy sześćset żeby opłacić miesięczny czynsz, około ośmiu tysięcy siedmiuset żeby zwróciły się konieczne do pracy ubrania, buty i namiot. Sadzenie drzew to nie przyjacielski sparing z czasem. To walka MMA z biegającym po ścianach mnichem, stosującym styl Pięści Pięknej Wiosny.

Żeby zarobić minimalną kanadyjską pensję trzeba w ciągu dnia posadzić dziewięćset drzew, czyli jedno drzewo co czterdzieści sekund. Żeby zarobić pensję równą temu co można zarobić w niemal dowolnej letniej pracy, trzeba posadzić dwa tysiące drzew, czyli średnio jedno drzewo co osiemnaście sekund. Niemal każdego dnia zdarza się ktoś kto posadzi cztery tysiące drzew, czyli drzewo co dziewięć sekund. Rekordem obozu jest osiem tysięcy drzew w ciągu dnia, czyli nieco szybciej niż jedno drzewo co pięć sekund, licząc że nie zrobi się najmniejszej przerwy w przeciągu dziesięciu godzin pracy. To oznacza posadzenie każdego drzewa w czasie krótszym niż zajęło ci przeczytanie ostatniego zdania, w nieprzerwanym dziesięciogodzinnym ciągu. Pomyśl o tym następnym razem gdy powiesz ‘nie mam czasu’ albo ‘spieszę się’.

Walka z czasem to doprowadzenie do perfekcji techniki sadzenia drzew, szybkość ruchów i skrócenie do minimum czasu poświęcanego potrzebom ciała. Każdy nowicjusz, przyzwyczajony standardami dowolnej innej pracy i cywilizowanego świata jako takiego, z początku robi sobie przerwy na lunch, idzie do plecaka po papier toaletowy kiedy zachodzi potrzeba, omija łukiem kałuże, itp. Robi wszystko jak należy, jest czysty, ma pełny brzuch i lśniącą dupę, ale nie sadzi drzew. Tymczasem kto inny je w biegu, sra po gaciach, szoruje twarzą ziemię i wychodzi z podwójną pensją za ten sam czas pracy. Dzielą ich długie tygodnie, miesiące szlifowania charakteru. Nowicjusz z dumnego pracownika mającego swoją godność i znającego swoje prawa, dzień po dniu, niemal nie zdając sobie z tego sprawy, zamienia się w mięsożercę walczącego o byt.


Któregoś dnia odwiedził mnie naczelnik obozu, a mi nawet nie przyszło do głowy zwolnić kroku, podnieść głowę, czy rzucić jakieś słowo powitania. Z twarzą blisko gleby kontynuowałem pracę i tylko krzyknąłem “biegnij po wodę!”. Powiedział później “wreszcie wyglądasz jak pracownik w robocie”. Innym razem zauważyłem, że po zjedzeniu kanapki siedzi ona ciężko na żołądku i spowalnia mnie przez pierwszych kilka minut pracy. Przestałem pakować do pracy kanapki i zastąpiłem je pomarańczami. Ich obieranie było jednak olbrzymią stratą czasu. Wtedy pomyślałem że mogę obierać je wcześniej, w vanie w drodze do pracy. To na zawsze rozwiązało problem lunchu. Soczyste pomarańcze wrzucane do gęby w biegu, ładujące ciało cukrem stało się moim remedium na głód i zmęczenie. Największym problemem pozostawała toaleta. Nie chodzi oczywiście o mocz, który każdy facet potrafi oddać biegnąc na pociąg. O bezużytności papieru toaletowego przekonałem się natychmiast. Moknie na deszczu, zamienia się w białą papkę i przypomina podcieranie się skąpanym w błocie psem, gubiącym do tego sierść. Zacząłem więc zwracać się w stronę zieleni i szybko posiadłem niemal szamańską wiedzę o darach Matki Natury i ich zastosowaniu w higienie osobistej. Nauczyłem się gdzie odnajdywać najszersze liście, jak rozpoznać z daleka gąbczasty mech, byłem jak Cejrowski nad Rio Grande. Wciąż byłem jednak wystawiony na dwie sytuację: nie ma w okolicy niczego co by mi zastąpiło aksamitny Velvet, albo mam wokół siebie taką hordę latającego robactwa, że jak tylko ściągnę portki obsiądą mi krocze czarną chmurą paska cenzury. Objawienie przyszło niespodziewanie i rozwiązało oba problemy. Posadziłem drzewo, opuściłem spodnie, kucnąłem na nie więcej niż pięć sekund, naciągnąłem spodnie z powrotem, zrobiłem dwa kroki posadziłem kolejne drzewo. Kultura padła z płaczem w ramiona cywilizacji, po czym obie runęły z hukiem.

Kiedyś wydawało mi się, że kocham naturę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak patetyczna jest to miłość. Miłość, która nigdy nie będzie odwzajemniona. W najlepszym wypadku może spotkać się z obojętnością, w najgorszym - drapieżną odpowiedzią. Kochać góry, to jak zakochać się w piękności z okładki magazynu. Chociaż ty wzdychasz do niej co rano i co wieczór, ona nawet nie wie że istniejesz. Góry mają kamienne serce. Natomiast kochać lasy północnej Kanady, to już masochizm, beznadziejny przypadek. To ożenienie się z kobietą, która okłada cię patelnią bo zupa była za słona. W którymś momencie poczułem, że natura chce mojej krwi. Chce widzieć jak męczę się, jak mięknę, w końcu łamię się, krwawię, przechodzę mękę, aż do momentu gdy ginę pochłonięty przez bagna i niknę z powierzchni ziemi. Zaczyna się od pogody i robactwa. Pogoda, to nieustający przez dziesięć dni deszcz, przychodzący po nim grad i śnieg, po którym bez słowa usprawiedliwienia przychodzi duszący, czterdziestostopniowy gorąc. Natomiast robactwo, to nie dokuczliwy komar bzyczący w namiocie przed zaśnięciem. To czarna chmura much nieustannie krążąca nad głową, do której trzeba się przyzwyczaić jak święty do aureoli. Te malutkie czarne muszki były przez lata szkolone przez japońskich kamikaze. Krążą przez godzinę nad twoją głową, by nagle zapikować w dół, wlecieć do uszu, nosa, gardła i oczu. Śmierć w twoim ciele, to dla takiej czarnej muszki śmierć szlachetna. W tym czasie ich towarzysze obsiadają twoje ramiona, nogi, kark i twarz, upuszczając krew powoli, według starożytnej szkoły tortur. Nie można chronić się od nich sprayem owadobójczym. Spływa z potem po kilku minutach. Regularne smarowanie twarzy i ramion błotem pomaga odrobinę, ale w żadnym wypadku nie załatwia problemu. Jedyną obroną jest trzymanie głowy opuszczonej nisko nad ziemią i szybkie przemieszczanie się do przodu. Któregoś dnia mknąłem tak w pozycji narciarza biegowego podczas zjazdu, sadząc oczywiście drzewa. Dwie muchy wleciały mi do uszu. Wykrzyknąłem jakieś przekleństwo. Kilka much wleciało mi do gardła. Zamknąłem buzię, przełknąłem je i zacząłem oddychać przez nos. Wleciały do obu dziurek. Podniosłem się zrozpaczony. Jedna wleciała do oka. Opamiętałem się, zamknąłem to oko, pochyliłem głowę i kontynuowałem pracę posługując się drugim okiem i oddychając prze minimalnie rozchylone usta. Wtedy nadziałem się czynnym okiem prosto na wystającą z przewalonego konara gałąź. Padłem na ziemię znokautowany przez naturę. Komary otuliły mnie jedwabnym płaszczem. “Czy zdaje ci się słyszeć w tym brzęczeniu much swoje imię, jakby ktoś cię wołał a potem rozglądasz się i nikogo nie ma?” zapytał mnie kiedyś mój brygadzista. Tak, wszyscy tam wariujemy.

Któregoś dnia postanowiliśmy odejść z pracy, ja i Chris, pół niemiec - pół rusek. Ja byłem złamany nieustannym deszczem, robactwem i nie zarabianiem żadnych pieniędzy. Od tygodnia musieliśmy przesadzać drzewa bo nie przeszły kontroli jakości i pracując po dziesięć godzin dziennie nie zarabialiśmy ani grosza. Dla Chrisa momentem decydującym było zapadnięcie się po pas w bagnie. Nie mógł się ruszyć obciążany ciężkimi torbami, których nie dał rady odpiąć. Zapadał się powoli w lodowatej mazi, a śnieg padał mu na twarz. Po godzinie, gdy tkwił w błocie już po pachy, usłyszał jego krzyki brygadzista i pomógł mu się wydostać. Chris spędził resztę dnia w vanie telepiąc się z zimna i mrucząc coś do siebie. Dzień później obaj spakowaliśmy się i pojechaliśmy do miasta. Planowaliśmy na stopa dojechać do Alberty i szukać szczęścia w położonych na północy, wokół Fortu Mcmurray, platformach wiertniczych. Przed odjazdem zaproponowałem jeszcze rzut monetą. Lubiłem podejmować decyzje w ten sposób. Na kanadyjskiej dwudolarców na jednej stronie widnieje królowa Anglii, na drugiej niedźwiedź. Niedźwiedź to oczywiście zostanie w buszu, królowa miała być nowym życiem w Albercie. Chris był przeciwny pomysłowi, ale rzuciliśmy. Niedźwiedź. Obaj natychmiast upadliśmy na duchu. Mówiłem że to nie szkodzi, że to przecież zwykła moneta, i że i tak możemy jechać do Alberty. Chris odpalił papierosa mówiąc “Nie mogę walczyć z przeznaczeniem”. Wzruszyłem ramionami, kupiliśmy butelkę Jaggera. Gdy szef znalazł nas z tą butelką przy głównej ulicy miasta, podjechał do monopolowego i kupił nam drugą. Był dobrym psychologiem.

Sadzenie drzew ma w sobie więcej cech sportu, niż pracy zarobkowej. Nie chodzi o spełnianie czyiś oczekiwań, ale o walkę z samym sobą. Dzień sadzenia można porównać do przebiegnięcia co najmniej maratonu dziennie, co dzień przez trzy miesiące. Chociaż jeśli ktoś dałby któremukolwiek z nas wybór przebiegania maratonu dziennie za te same pieniądze, wszyscy bylibyśmy maratończykami. Do wykonywania tego sportu potrzebny jest trening fizyczny i psychiczny. To nieustanny postęp, planowanie, obieranie taktyki i trening, trening, trening. Posadzenie czterech tysięcy drzew to zarobek trzystu dwudziestu dolarów za dzień pracy. Ale gdyby ktoś zapytał dowolnego pracownika czy bardziej zależy mu na posadzeniu czterech tysięcy drzew, czy na zarobieniu trzystu dwudziestu dolarów, każdy odpowiedziałby że liczy się liczba drzew. Pieniądze są pieniędzmi, ale cztery tysiące drzew w ciągu dnia to zwycięstwo nad własnym ciałem, własnym umysłem, no i skopanie dupy naturze. Nie ma piękniejszego uczucia.



Jak wygląda taki dzień bicia rekordów? Umysł jest nastawiony na konkretną liczbę już dzień przedtem. Człowiek kładzie się do łóżka wcześnie, myśląc wyłącznie o jutrze. Rano szykuje się uważnie. Zajmuje się wszystkimi urazami. Zakleja pęcherze, obwiązuje kolana bandażami, smaruje maścią rany. Buty zakleja taśmą montażową, żeby nie rozwiązywały się sznurówki. Jeżeli buty już się rozpadają, okleja je taśmą wokoło, żeby trzymały się w całości. Tą samą taśmą zakleja palce powyżej od zgięcia, by nie krwawić zbyt dużo i nie stracić paznokci. Ręka wbije się językiem kameleona w ziemię przynajmniej cztery tysiące razy rozbijając się o kamienie i korzenie, trzeba ją jakoś chronić. Na śniadanie je dużo, ładuje się cukrem i proteinami. Wypełnia baniak dziesięcioma litrami wody, to jest minimum na dzień takiej pracy. Pomarańcze obiera w vanie. W drodze do pracy nie śpi, tylko wbija wzrok w okno, wyobrażając sobie siebie w mechanicznym ruchu. Gdy van się zatrzymuje wyskakuje z niego jak kukułka z zegara. Bierze szpadel, wrzuca do torby drzewa i startuje do biegu. Na początku sezonu, obserwując doświadczonych pracowników zastanawiałem się co im przechodzi przez myśli podczas takiego dnia transu. Nie potrafili odpowiedzieć, ale w końcu odkryłem to sam - niewiele. “Drzewo… drzewo… drzewo… kurwa… drzewo… kurwa… kurwa.. drzewo… drzewo… kurwa już dziewiąta trzydzieści cztery! drzewo drzewo drzewo drzewo..”. Okazjonalnie wślizgnie się jakieś przemyślenie egzystencjalne typu “Jesteś zwerzakiem Maras! Jesteś zwierzakiem! Jesteś czołgiem! Jesteś czołgiem z ciała, zwierzęciem z umysłu!”. Czasem wpadnie do głowy coś głupiego, co umysł nagle postanowił przywołać, scena z Riddicka gdy ten mówi grobowym głosem “Jest tylko jedna prędkość, moja prędkość”, ale zaraz umysł się ogarnia i wraca do normalnego “drzewo… kurwa… drzewo… drzewo..”. Na koniec dnia przychodzi chwila triumfu. Okrzyk znajomego “Ile?!”, odkrzyk “Cztery czterysta”, “Jesteś zwierzakiem!”. Czyli jednak.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz