sobota, 22 lutego 2014

Pamiętnik pisany w puszczy


30 maja 2013

Leżę w hamaku nad hostelowym basenem. Liście palmy chronią mnie przed dokuczliwym Słońcem. Uporałem się z obowiązkami pracy w hostelu wcześnie rano, żeby spędzić leniwe popołudnie z dziewczyną, która teraz opala się na trawce obok. Oboje mamy w ręku po szklance świeżo wyciśniętego soku z arbuza z dodatkiem wódki, na którego powierzchni leniwie dryfuje liść mięty. Waham się pomiędzy wskoczeniem do basenu, dołączeniem do dziewczyny, a zagraniem partyjki ping ponga. Spoglądam z namysłem na liść mięty w szklance. Podoba mi się jego styl, jego filozoficzny bezruch. Ma w sobie coś, co warto naśladować. Zostaję w hamaku.

Wtedy uderza mnie podmuch zimnego wiatru. „Wszystko w porządku?! Potrzebujesz pomocy?!” Oczywiście było mi lepiej bez tego wiatru wzburzającego mi drinka, ale nie żebym od razu potrzebował pomocy. Wystarczy że wstanę i wskoczę do wody. Kolejny podmuch lodowatego wiatru. Wiatr jest zbyt zimny jak na lato w Chile. Zaczynam rozumieć co się dzieje i już wiem co robić. Ignorować wiatr, rozłożyć się wygodniej w hamaku i upić porządnie zanim się rozbudzę. „Pierre! Jesteś tam?!” Poczułem naparcie na pęcherz. Może ten drink jednak nie był dobrym pomysłem... Popołudnie zaczęło tracić swoją aurę spokoju i relaksu. Pomimo Słońca jest mi zimno, coś wali mnie po policzku, dokoła wydzierają się ludzie, a mi chce się szczać. Co gorsza ta potrzeba może być sygnałem od mojego prawdziwego pęcherza, nie tego wyśnionego. Lepiej nie załatwiać się we śnie, grozi pobudką w mokrym śpiworze. Otwieram oczy. Namiot ugina się rozrywany przez wiatry. O wietrze zwykle mówi się w liczbie pojedynczej, ale ja mam do czynienia z czterema grającymi w przeciąganie liny używając ścian mojego domostwa. Mam nadzieję, że walka skoczy się patem, a mój namiot utrzyma się w pionie.

Gramolę się do wyjścia i rozsuwam zamek. O kur… Na zewnątrz szaleje zamieć. Przed namiotem uzbierała się już kilkunastocentymetrowa powłoka śniegu, ale widzę że na tym się nie skończy. Chociaż widoczność jest niewielka, przez ciemność nocy i śnieg wyraźnie przebijają strumienie świateł. Z wykrzykiwanych zdań wnioskuję, że kilku osobom runął dach na głową i teraz sąsiedzi pomagają im rozstawić namioty na nowo. Zmagam się przez moment z własnym sumieniem, które każe mi wyjść i pomóc pozostałym, ale wygrywam walkę i wczołguje się z powrotem do środka. Zakładam zimową kurtkę, wsuwam się do śpiwora i przykrywam dwoma kocami. Znów jest mi ciepło, mogę wrócić na hamak by dokończyć drinka z sokiem z arbuza i miętą.

Gdy budzę się o szóstej, wokoło panuje spokój. Wiatr ustał, a śnieg uszczelnił namiot od zewnątrz, przez co w środku panuje względne ciepło. Dłużej niż zwykle przebieram w ciuchach, nie wiedząc co założyć na dzień sadzenia drzew w białym puchu. Koncentruję się na zabezpieczeniu przed zimnem stóp i nóg. Góra i tak się rozgrzewa podczas pracy, a dłoniom nic nie pomoże. Otwieram namiot i rzucam okiem na zewnątrz. Nie rozpoznaję krajobrazu, zupełnie jakby w nocy huragan zabrał mnie gdzieś hen daleko na Północ. Wyciągam nogawki spodni z cholew butów i szczelnie oklejam wokoło taśmą montażową, żeby śnieg nie dostawał się do środka. W świeżym puchu zapadam się po kostki. Tylko pomyśleć, że jeszcze wczoraj cieszyłem się promieniami majowego Słońca. Widocznie rozłożona na ringu Zima tylko czekała aż Wiosna odwróci się plecami, by znokautować ją jednym szybki ciosem i jeszcze raz zatriumfować.

W przyczepie pełniącej funkcję kuchni wyglądamy jak skazańcy wiezieni do łagrów. Nikt nie chce stać przy drzwiach, przepychamy się o miejsce blisko pieca. “A co tobie przyniósł Święty Mikołaj?” pyta mnie Jim. Nie wiem jak Australijczyk zniósł taką noc, ale doceniam że wciąż ma ochotę żartować. “Syfilis”, odpowiadam. Po śniadaniu gromadzimy się na placu przed przyczepą, gdzie szef obozu organizuje zebranie. Takie zebrania nie odbywają się na co dzień, ale i Gwiazdka nie jest byle jaką okazją. Przemówienie szefa jest pełne łagodności i wyrozumiałości. Dziesięć lat zarządzania pracownikami w buszu nauczyło go kiedy nakazywać strzelać do tchórzy uciekających z linii frontu, a kiedy być dobry wujkiem Stalinem, opiekunem rodzin. Mówi żeby wszyscy, którzy stracili tej nocy namioty zgłosili się do niego, a on zorganizuje im nocleg w własnej przyczepie, wolnym namiocie lub pozna go z ładną dziewczyną mającą miejsce w śpiworze. Mówi też, że mamy dużo szczęścia z pogodą, bo dzień takiego zimna powybija owady i przez przynajmniej dwa następne tygodnie nie będziemy musieli się o nie martwić.

Dzień spędziłem klucząc bez pomysłu pomiędzy śnieżnymi zaspami, zapadając się w lodowatej wodzie i rozcierając pękającą od zimna skórę dłoni, ale fakt faktem że nie ugryzł mnie ani jeden komar. Popołudniem zebraliśmy się w sześciu w moim namiocie. Nauczony doświadczeniem poprzedniego sezonu namiot kupiłem duży, sześcioosobowy, na tyle wysoki że można się było w środku wyprostować. Ułożyłem w nim dwuosobowy, królewski materac, a obok postawiłem składane krzesło. Nad dachem przewiesiłem solidną płachtę, która chroniła go od deszczu. Drugą rozłożyłem pod podłogą, by izolować od zimna i nie przepuszczać wilgotności. Z początku znajomi śmiali się, że powinienem jeszcze wykopać fosę dokoła, ale teraz doceniali moją przezorność. Mój namiot był twierdzą gotową na oblężenie kanadyjskiej pogody.


10 czerwca 2012
(rok wcześniej)

Szedłem w stronę namiotu z niepokojem. Dzień wcześniej, kiedy wszyscy byliśmy w pracy, obóz odwiedził i splądrował niedźwiedź. Znęcony zapachami porozrywał wiele namiotów szukając bezmyślnie zostawionego w środku jedzenia, pasty do zębów, czy dezodorantu. Wystarczy że w jednym coś znalazł, żeby wiedziony logiką zaczął sprawdzać wszystkie dokoła. Teraz, wracając z pracy słyszałem już wściekłe krzyki osób, do których namiotów dobrał się dzisiaj. Czyli nasz obóz już stał się dla niego stołówką Armii Zbawienia. Z daleka zobaczyłem swój namiot, stojący samotnie z dali od innych, nietknięty. Zadowolony podszedłem bliżej… cholera. Dokładnie naprzeciwko mojego namiotu sypialnego, miałem rozstawiony drugi, lekką górską jedynką, w której trzymałem cały swój bagaż, żeby nie spać w jednym namiocie z mokrymi, śmierdzącymi ciuchami. I to właśnie ten zapach skusił niedźwiedzia do rozerwania całej bocznej ściany i sprawdzenia co tak cuchnie.

Położyłem się spać w smętnym nastroju. Żal mi było straconego namiotu, technicznego, ważącego mniej niż kilogram, z którym wiązałem duże nadzieje w przyszłych podróżach. Tym bardziej, że namiotem który ocalał był ciężki egzemplarz słabej marki, nieporęczny, kupiony za dwadzieścia dolarów od pary Francuzów. To właśnie w nim zasypiałem na dmuchanym materacu, kiedy usłyszałem hałas w pobliżu ucha. Spałem dość daleko od reszty obozu i byłem przyzwyczajony do absolutnej ciszy, rzadko tylko przerywanej przez szybkie, gwałtowne ruchy wiewiórek. Teraz słyszałem powolne stąpanie i niuchanie. Skubaniec! Nie miał wstydu i wrócił na miejsce zbrodni dokończyć dzieła. Pamiętam, że kiedy byłem w Yellowstone na jednym z kempingów grizzly zaatakował trzy osoby w trzech różnych namiotach, zabił jedną z nich i uciekł dopiero po spotkaniu yankesa z Colorado, który słysząc jak ten wdziera mu się do namiotu, zaczaił się i uderzył go w nos. Wiedziałem więc co mam robić. Tyle, że mój niedźwiedź nie był wygłodniałym grizzly, tylko ociężałym brunatnym, który urządził sobie dwudniową biesiadę na nasz koszt. Poza tym szkoda mi było drugiego namiotu i nie chciałem czekać aż go rozerwie. Kiedy usłyszałem że jest przy samej ścianie i dzieli nas tylko materiał namiotu, przykucnąłem i naparłem na niego z całej siły barkiem. Myślałem że przy pierwszej przeszkodzie ucieknie i dobierze się do któregokolwiek z pozostałych, jeszcze stojących pięćdziesięciu namiotów. Usłyszałem kilka kroków, po których nastąpiła cisza. Niedźwiedź musiał być zaskoczony. Nie wiedział co znajduje się w środku namiotu, ale jeszcze nie widział dla siebie zagrożenia. Usłyszałem, że znowu się zbliża. Wtedy położyłem się na plecach i kiedy ten przejechał łapą po płachcie namiotu, kopnąłem na oślep. Wreszcie zrozumiał że o ten namiot będzie musiał zawalczyć, więc odpuścił sobie i odszedł.

Następnego wieczoru usłyszeliśmy ujadanie Murphy’ego, obozowego psa. Różniło się od jego zwykłego szczekania, kiedy wpatruje się chwilę w puszczę, rusza ujadając jakby coś gonił i jeśli nikt nie zwraca na niego uwagi, wraca okrężną drogą. Tym razem faktycznie był wściekły. Kiedy doszedłem do niego, pod drzewem pod którym ujadał zebrała się już duża grupa. Pokazywali palcem na górę. Na jednej z gałęzi uwieszony był nasz znajomy niedźwiedź, dużo mniejszy niż sobie wyobrażałem. Był przerażony i wcale mu się nie dziwiłem. Pomijając zamieszanie robione przez Murphy’ego, wpatrywało się w niego kilkadziesiąt osób których dopiero co pozbawił dachu nad głową. Nie był głupi, wiedział że siedzi po uszy w gównie. Ułożył się wygodnie na swojej gałęzi, przygotowując na długie oblężenie. Staliśmy tam dłuższy czas, ale kiedy wszyscy się już napatrzyli, znudziliśmy się i rozeszliśmy. Zasypiając słyszałem tylko Murphy’ego, który dzielnie pełnił straż nad swoim niewolnikiem. Dopiero późno w nocy rozbudził mnie huk strzału.

Nigdy więcej nie zobaczyłem tego niedźwiedzia. Szef obozu zapytany o huk, twierdził że wystrzelił w powietrze żeby go wystraszyć, ale nic innego nie mógł powiedzieć, bo za ten strzał groziły mu kłopoty. Ponoć tamtej nocy widziano go ze strzelbą i butelką wódki, mamroczącego “zabiłem skur….”. Ktoś odnalazł nawet schowane w krzakach ciało i kilku bydlaków porobiło sobie naszyjniki ze szponów. Mi było żal zwierzęcia, nawet jeśli zniszczyło mi i wielu moim znajomym namioty. Wiem, że nie zabito go dla zabawy. Niedźwiedzie mają taki węch i taką pamięć, że wracałby do naszego obozu, nawet gdyby wywieziono go setki kilometrów w głąb puszczy. Z drugiej strony to my byliśmy w tej puszczy gośćmi i powinniśmy respektować jej prawa. Jedyne które faktycznie respektowaliśmy, to “wygrywa silniejszy”.

15 czerwca 2012

Przyjeżdżając do miasta w dzień wolny wyglądaliśmy rozpaczliwie. Jechaliśmy kolumną czterech vanów, oblepionych skorupą błota. Wyczołgiwaliśmy się ze środka, ze smrodu w obliczu którego niejeden zrobiłby znak krzyża, a z którego my sami ledwo zdawaliśmy sobie sprawę. Mieliśmy na sobie najlepsze ciuchy, czyli te zawijane w siatkę i kładzione w suchym kącie namiotu, w rozpaczliwej próbie ratowania ich przed gniciem. Śmierdzieliśmy wódą po tradycyjnej, piątkowej libacji. Ściągaliśmy z dachu przywiązane do niego linami worki na śmieci, w których trzymaliśmy nasze ciuchy, i nieśliśmy je do pralni. Na drzwiach niektórych wisiała kartka “Sadzących drzewa nie obsługujemy”, inne z radością przyjmowały dziesiątki kilogramów ciuchów do wyprania, ale uprzedzały innych klientów o dniu i godzinie naszego przyjazdu. Nikt nam nie zazdrościł naszego życia. Wyglądaliśmy jak dzikusy, jak desperaci. Któregoś razu jadąc do miasta chcieliśmy zabrać z drogi łapiącego stopa menela, ale ten otworzył drzwi, zajrzał do środka i odmówił. My jednak czuliśmy się dumni z tego kim byliśmy. Byliśmy szaleni do tego stopnia.

Puszcza dała nam to, co zabrało nam miasto. Dla tych, którzy wychowaliśmy się w mieście i mieliśmy stopy bardziej przyzwyczajone do stąpania po asfalcie niż po piasku, ta praca zwróciła kontakt z Ziemią. To nam dawało satysfakcję. Poharatane palce, ciało uwalone błotem, mięśnie spalone od nieustannego wysiłku wyzwalały w nas pierwotną cząstkę natury. To był nasz wielki powrót na łono Matki. Obcowaliśmy z przyrodą, co rusz natykaliśmy się na dzikie zwierzęta, byliśmy wystawieni na kaprysy pogody od których nie mieliśmy gdzie uciec, w dużej części żyliśmy tak, jak kiedyś żył człowiek. I chociaż był to inny człowiek, niewiele mający z nami wspólnego, ciało było jakby zaprogramowane do takiego życia. Jakby wracała mu pamięć po długiej amnezji. Dlatego przyjeżdżając raz na tydzień do miasta i zderzając się z jego mieszkańcami dla których wyglądaliśmy jak banda obdartusów, myśleliśmy “Oni nie mają o niczym pojęcia”.


21 czerwca 2012

“Zapachniały nam wonne lasy. Zasmakował nam sen na skalistej ziemi. Namiot był szczelny, pogodne były dni. (...) Opaliło nas słońce, staliśmy się dzikusami, piliśmy wielkimi haustami nieskażoną pierwotność przyrody. Dobrze nam było w tym pijaństwie. Aż wstyd, że wzięliśmy ze sobą kupione w mieście zapasy żywności i konserwy. Za nami pozostała cywilizacja. Dokoła otaczała nas nieokiełznana puszcza (...)”.
Arkady Fiedler "Kanada pachnąca żywicą"

Obudziła mnie cisza. Był późny poranek dnia wolnego, obóz był opustoszały. Wszyscy pojechali jak co tydzień spędzić dzień w mieście i uzupełnić zapasy. Wyczołgałem się z namiotu. To był piękny dzień. Niedawno puściły w tych okolicach śniegi, w ciepłym, ale wciąż rześkim powietrzu czuć był wiosnę Północy, pachniało świerkiem. Miejsce naszego obozowiska, w dzień wolny od pracy, od porannego zamieszania i od wieczornego zmęczenia, miało swój urok. Na środku znajdował się duży, otwarty plac, a na nim dwie ciężarowe naczepy zaadaptowane na kuchnię i jadalnię, obok nich budka z generatorem prądu. Na wzgórzach wokół placu, poukrywane między drzewami przycupnęły namioty. Rzekłbyś że to dzika zwierzyna, przyczajona w gęstwinie, z pokusą ale i nieufnie obserwująca wodopój. Poza tym tylko las i jeziora. To miejsce było bramą do bezgranicznej puszczy Północy. Stąd był jeszcze odwrót. Jadąc cztery godziny na południe można było dojechać do Lake Superior i Thunder Bay, gdzie zaczynała się zaludniona część Ontario. Podążając na Północ (pieszo lub helikopterem, bo nie ma tam dróg), pogrążało się coraz to głębiej i głębiej w kanadyjskiej puszczy, która ciągnie się aż po tundrę.

Przed naszym obozowiskiem przebiegała rzadko wyrównywana droga gruntowa. Prowadziła od rezerwatu Indian do oddalanego godzinę drogi na południe miasteczka Geraldton. To właśnie w Geraldton spędzała ten dzień reszta obozu. To było pierwsze z miasteczek północnej Kanady jakie poznałem, i przyjeżdżając tam po raz pierwszy czułem się nieswojo. Każdy przyjazd do miasta po tygodniu ciężkiej pracy w lesie jest zwykle jak wyprawa do wesołego miasteczka, ale w tym jednym karuzele skrzypiały, na strzelnicy był do wygrania rozpruty miś, a jedynym artystą był pijany karzeł żonglujący nożami. Takie uczucie zawsze towarzyszyło mi w Geraldton, gdzie na ulicach bezpańskie psy mijały się z bezpańskimi dziećmi, stary Indianin na rowerze sprzedawał narkotyki, a w powietrzu unosiła się ciężka atmosfera bezrobocia, nudy i braku perspektyw. Nie lubiłem tam jeździć.

Cieszyłem się perspektywą spędzenia całego dnia samotnie, na łonie natury. Zszedłem boso do drogi, stanąłem na mostku poprowadzonym nad zwężeniem jeziora i wskoczyłem na główkę do wody. Nie była jeszcze ciepła, ale pozbyła się już igieł wbijających się w skórę. Zanurkowałem do dna i popłynąłem chwilę pod wodą, zanim nie wróciłem na powierzchnię. Położyłem się na plecach i dryfowałem dłuższą chwilę patrząc na chmury powoli przesuwające się po błękitnym niebie. Powtarzałem w ten sposób rytuał codziennej kąpieli. Wskakiwałem do tego jeziora każdego dnia po pracy, niezależnie od pogody. Jeżeli padał deszcz, kryłem się przed nim pod wodą, obmywałem z gnijących ciuchów, ubłoconych skarpet i ciężkich butów. Jeżeli dzień był ładny, wypoczywałem po wysiłku i z tafli jeziora oglądałem zachód Słońca. Jeśli byłem zmęczony owadami, chowałem się przed nimi pod wodą by chociaż na chwilę uwolnić się od nieustannego bzyczenia w uchu. Tego dnia po prostu upajałem się urokiem natury.

Wróciłem do namiotu i przygotowałem się na wyprawę. Spakowałem do plecaka książkę, ręcznik, wodę pitną i spray na owady. Wszedłem do kuchni i skradłem z lodówki trochę jedzenia na lunch. W węższym punkcie jeziora mieliśmy zacumowany kajak, do którego wrzuciłem plecak. Odepchnąłem kajak od brzegu i wskoczyłem do środka. Strząsnąłem jeszcze ze stopy pijawkę, która musiała czyhać na mnie w jeziornym mule, i zabrałem się za wiosłowanie. Chciałem zobaczyć jak daleko ciągnie się to jezioro które widzę i w którym kąpię się każdego dnia. Jezioro było wąskie, ale długie. Ostre zakręty sprawiały, że nieustannie miało się wrażenie że właśnie dopływa się do jego skraju. Tu i ówdzie wyłaniały się z jego dna malutkie wysepki, o skalistym brzegu, gęsto porośnięte drzewami. Opłynąłem jedną z nich i znalazłem punkt gdzie brzeg obniżał się i umożliwiał przycumowanie kajaku i wdrapanie się po skale w głąb wyspy. Wiedząc że jestem w tym miejscu sam i że prawdopodobnie nikt tu nie dotrze nawet w przeciągu najbliższych lat, rozebrałem się do naga i położyłem na skale wystawiony do Słońca. Czułem się oderwany od cywilizacji jak nigdy. W przeciągu ostatnich tygodni zdążyłem zapomnieć o problemach życia w mieście. Nie wiedziałem już co to korki na drogach, awaria Internetu, kolejka do lekarza, nudny dzień w pracy, spory polityczne, czy mandat za hałasowanie. Żyłem wśród natury, byłem oczarowany jej urokiem, jej spokojem, harmonią, byłem pogodzony z jej kaprysami, zasłuchany w jej mowę i podniecony jej zapachem. Pachniało wtedy żywicą.


26 czerwca 2012

Tańczyliśmy przy ognisku. Nie było nas wielu, mały krąg osób oświetlonych przez skromny płomień, tańczących przy muzyce puszczonej z głośników vana. Odbywały się pojedynki taneczne. Niski Kenijczyk w ciemnych okularach czuł się jak na parkiecie w Brooklynie wywijając całym ciałem do rapu, parodiowała go Kanadyjka o polskich korzeniach, której ciału alkohol pomógł nabrać podobnej elastyczności ruchów. Obok nich blondyneczka tańczyła balet, nie wiedzieć czemu, musiała lubić balet. Reszta tańczyła jak mogła, jak umiała, jak była w stanie. Kiedy kilkanaście minut wcześniej podjechaliśmy vanem pod ognisko, siedział przy nim tylko jeden brodacz kiwający rytmicznie głową i grający na gitarze ‘Personal Jesus’ siedzącej obok Hannie. Zdaje się że to jedyna piosenka jaką znał, bo nigdy nie słyszałem żeby grał co innego, ale widocznie ‘Personal Jesus’ jest niezawodny. Jak tylko skończył śpiewać, zaprowadził Hannę do namiotu.

Do ogniska dotarł kudłaty John. Bosy, w hawajskiej koszuli i słomianym kapeluszu, trzymający w ręce wyłudzonego na wszelki wypadek, ale jeszcze nie odpalonego papierosa. Odezwał się prawie nie otwierając ust, jakby mówił do siebie, ale jego głos przebił się ponad huczącą muzykę “Ricky zabrał Steve’a i Paul’a do szpitala”. Wyjaśnił, że na sąsiedniej polanie ognisko rozrosło się do olbrzymich rozmiarów. Chłopaki zaczęli rywalizować w skokach przez ogień, dwóch skakało z przeciwnych stron nie widząc się nawzajem, nieszczęśliwym trafem zderzyli się w powietrzu i spadli prosto na płonące belki. Zabrano ich na pogotowie z poparzeniami.

“Jedziemy tam!” zdecydowaliśmy. Usiadłem na quada. Na masce usiadły dwie osoby, trzy na bagażniku, jeszcze jedna na siedzeniu za mną. Musiałem prowadzić na stojąco żeby widzieć drogę ponad pasażerami. I tak niewiele widziałem, nie miałem reflektorów. Zrobiłem kontrolną rundkę wokół ogniska i ruszyłem leśną drogą. Na szczęście świeciły gwiazdy, bez nich jeździłbym po tej puszczy jak z zamkniętymi oczami. Przyczepił się do nas pies, który zaczął biegać przed maską ujadając. Cholera, byle go nie przyjechać, nie widziałem czarnego skurczybyka, namierzałem go słuchem. Gdy wjechaliśmy na mostek, zobaczyłem że ktoś rozebrany do gaci skacze do wody. Oby trzeźwy, bo jeszcze go będę musiał ratować. Zagapiłem się na skoczka i w ostatniej chwili zauważyłem jadący z naprzeciwka van. Zatrzymaliśmy się.
“Nie masz świateł?!” krzyknąłem do kierujące Niemca.
“Gdzie jedziecie?” zignorował pytanie.
“Na drugie ognisko, ponoć Steve’go i Pual’a zabrano do szpitala. A wy”?
“Co my”?
“Gdzie jedziecie?”
“Tak sobie jeździmy”.
Zeszliśmy z quada, pięć osób wysiadło z vana. Podeszliśmy do barierki mostku zobaczyć, co stało się ze skoczkiem. W wodzie wypatrzyliśmy dwie osoby, blisko siebie. Wróciliśmy do vana, zapaliliśmy światła i puściliśmy muzykę.

Minęły przynajmniej cztery godziny, kiedy wrócił Ricky ze Steve’m i Paul’em ze szpitala. Steve wyglądał jak po porażeniu prądem. Włosy sterczały mu do góry, oczy miał przekrwione, ręce zabandażowane. Paul miał dużo więcej szczęście. Miał owiniętą bandażem tylko jedną rękę do przedramienia. To była duża noc, ale też była poprzedzona ciężkim tygodniem, wszyscy odreagowywali, puszczali wodze. Ognisko organizowano zawsze po pięciu dniach pracy i po nim mieliśmy jeden dzień wolnego. W ten sposób mieliśmy coś, czym mogliśmy rozdzielać tygodnie, czego mogliśmy wyczekiwać. Praktycznie jedyna rozrywka podczas długich miesięcy spędzanych w puszczy, ale też mająca niezwykłego ducha. Ducha nie skrępowanej wolności, ducha osiemdziesięciu osób które mogły odetchnąć po pięciu dniach fizycznej mordęgi, ducha bezgranicznej przestrzeni kanadyjskiej puszczy.





środa, 5 lutego 2014

Wiatr od Północy

Wybraliśmy się w drogę, ja i Tommy. Przed nami 3000 km z Copacabana w Boliwii do Valparaiso w Chile. Pomysł był mój, przedstawiłem go Tommy’emu, a ten uwierzył że wiem co robię. Mylił się. Plan był następujący: pojedziemy najpierw autobusem do La Paz, gdzie w hostelu zostawiłem swój bagaż, stamtąd kolejnym autobusem przekroczymy granicę z Chile i dojedziemy do Arica, skąd złapiemy stopa do Santiago de Chile, a potem do Valparaiso.
“Nie mam pieniędzy” powiedział mi Tommy.
“Dlatego jedziemy stopem” odpowiedziałem.
“Boliwię przejeżdżamy autobusem”.
“W Boliwii autobusy kosztują grosze, a na tym odcinku i tak stopa byśmy nie załapali”.
“A w Chile złapiemy”?
“Bez problemu, jeden Austriak napisał mi niedawno że po Chile jeździ się szybko”.
“Hmm” mruknął Tommy i kiwnął głową uznając Austriaka za wiarygodną referencję. “A co z jedzeniem?” dopytał po chwili.
“Najemy się na zapas w La Paz, a zanim znowu zgłodniejemy będziemy już w Valparaiso”.

Przygotowanie do wyprawy zajęło mniej więcej tyle czasu co jej planowanie. Tommy dopił piwo i powiedział że jest gotowy. Większość ludzi dłużej wybiera się do sklepu po fajki. Wsiedliśmy do autobusu do La Paz. Kupiliśmy wcześniej wódkę i gdy dopijaliśmy ją w łódeczce przeprawiającej nas przez cieśninę Tiquina na jeziorze Titicaca, Tommy był podekscytowany niespodzianką jaką urządzimy Samowi w Valparaiso. Sam to nasz wspólny znajomy z pracy w Kanadzie, który włóczył się ze mną przez miesiąc po Argentynie, zanim nie przyłączył się do grupy hippisów w El Bolson i zaczął pomagać im w budowie domu z gliny. Dowiedziałem się że spędza Nowy Rok w Valparaiso, i tam mieliśmy go zaskoczyć. Nie wiedziałem jeszcze jak go tam znajdziemy, ale myślał indyk o niedzieli… Przed nami długa droga.


Odebrałem w La Paz swój plecak. Podszedłem do niego ostrożnie, wahając się czy podnosić go “rwaniem”, czy “podrzutem”. Osiemdziesięciolitrowy plecak turystyczny, wypchany po brzegi, ważący blisko trzydzieści kilo, kryjący w sobie m.in. sześćdziesiąt metrów liny, czekan, śpiwór, namiot, dwie pary butów wspinaczkowych, encyklopedię Quebecu, uprząż i okulary lodowcowe. Obok mnie Tommy z wojskową kostką należącą ponoć wcześniej do holenderskiego żołnierza walczącego w II wojnie światowej, a w niej:
jedna para bielizny na zmianę,
szczoteczka do zębów,
kurtka przeciwdeszczowa,
biografia jakiegoś angielskiego pisarza.
Z tym plecakiem mniejszym niż tornister szóstoklasisty Tommy przemierzył drogę z Kolumbii do Chile i z powrotem.

Dotarliśmy do Chile. Przejazd granicy między Chile a Boliwią to nie tylko przekroczenie umownej linii administracyjnej. W tym przypadku różnicę między tym co znajduje się po jednej, a co po drugiej stronie granicy widać gołym okiem. Boliwia to kraj zamieszkany w większości przez rdzenną ludność indiańską. Ciemna skóra, inne rysy twarzy. To kraj gdzie folklor nigdy nie został wyparty z ulic. Codziennym ubiorem wciąż są tradycyjne stroje, kolorowe chusty, czarne meloniki. Handel odbywa się na ulicach, a nie w supermarketach. Sprzedaje się wyroby ręcznej roboty, które nie znają fabryk i dwóch lat gwarancji. Domy buduje się z niemalowanej czerwonej cegły. Słowem, Boliwia żyje swoją tradycją. Chile natomiast patrzy na Stany i na Europę. Jest krajem bogatym w złoża mineralne, istotnym dla polityki światowej, zaawansowanym technologicznie, a pod względem architektury i kultury do złudzenia przypominającym Hiszpanię czy Włochy. Egzotyka kraju latynoskiego została tu rozwodniona przez globalizację, tak jak krew zamieszkujących tu niegdyś Mapuchu została rozwodniona przez krew konkwistadorów. Dlatego też europejscy turyści docierający do Chile od północy czują się tu jak w domu.

My czuliśmy się w Chile zaszczuci, przynajmniej z początku. Mieliśmy ze sobą bardzo mało pieniędzy. Kiedy żyliśmy na plaży na boliwijskiej Wyspie Słońca nie widzieliśmy w tym problemu. Tam byliśmy solą ziemi, oddechem wiatru, synami Słońca. W Chile byliśmy cuchnącymi przybłędami, którzy nie mieli czym zapłacić za kawę. Czuliśmy się nieswojo. Autobus wysadził nas wieczorem na terminalu w centrum dużego miasta, Arica. Chcieliśmy zaszyć się gdzieś w bezpiecznym miejscu, przetrwać noc i rano opuścić miasto. Pokręciliśmy się chwilę w kółko, aż ktoś wskazał nam plażę. Wybrzeże wyglądało jakby przeniesiono je tam z Kalifornii. Masywne falochrony chroniące przed zalaniem gładki asfalt czteropasmowej drogi. Pomiędzy nimi niekończący się rząd palm na szerokim, spacerowym deptaku. Dalej wzgórze, z którego szczytu spogląda biały pomnik czuwającego nad miastem Chrystusa. Idąc wzdłuż drogi mijaliśmy bary, restauracje i kasyna, nas zaś mijały luksusowe auta. Piękny widok, ale nie dla dwóch włóczęgów szukających cienia który ukryłby ich do rana. W końcu wyszliśmy z miasta i dotarliśmy do rezydencji po drugiej stronie wzgórza. Na pierwszy rzut oka widać było że zamieszkiwały je osoby szukającego tego samego co my: ciszy, bezpieczeństwa i pięknego widoku. Oni mieli pieniądze więc spali w luksusowych willach, my nie mieliśmy więc spaliśmy na wydmie obok. Mimo to, zarówno oni jak i my zasnęliśmy przy tym samym widoku na krwistoczerwone Słońce tonące w wodach Pacyfiku.


Rano stanęliśmy na drodze. Mieliśmy do pokonania “ostatnią prostą”, czyli dwa tysiące kilometrów w prostej linii na południe pomiędzy wybrzeżem Pacyfiku a łańcuchem Andów. Ustawiliśmy się na autostradzie kilka kilometrów za miastem, gdzie żaden kierowca nie mógł pokazać nam gestem że nie jedzie w naszą stronę. Tam droga była tylko jedna. To nam dodawało otuchy. Do tego ruch był względnie duży, bo ta jedna droga przyjmowała na siebie cały tranzyt między Chile a Peru i między Chile a Boliwią. Wszystko było idealnie. Tak jak wtedy, gdy robisz ciasto dokładnie według przepisu, a wychodzi ci zakalec.

Mijały godziny i nikt się nie zatrzymywał. Stawaliśmy na drodze, kucaliśmy na piasku, kładliśmy się na plecakach, stawaliśmy, kucaliśmy, kładliśmy się, zmienialiśmy się na wartach, jeden stał, drugi leżał, leżeliśmy z uchem przy asfalcie nasłuchując aut, rozmawialiśmy, mamrotaliśmy, stawaliśmy, kucaliśmy, kładliśmy się, a ciężarówki przemykały jak pustynny wiatr głuchy na krzyk piasku. Porównanie nieprzypadkowe, bo też znajdowaliśmy się na pustyni Atacama. To był mój drugi raz na tej pustyni. Za pierwszym chciałem ją zjeździć rowerem, za drugim na stopa. Człowiek uczy się na błędach, ale nie zawsze wyciąga słuszne wnioski.

Ciało suszyło się w Słońcu, mózg się smażył. Nadzieja na zostanie pierwszym Polsko-Nowozelandzkim zespołem który pokona Atacama na stopa spłynęła z potem na rozgrzany asfalt, wyparowała, dołączyła do obłoków na niebie i odleciała na niedostępne południe. W mojej nagrzanej głowie pojawiła się myśl, że możemy zejść z drogi i iść w głąb pustyni, że tamtędy niedługo przejedzie rajd Dakar i że wystarczy że wypatrzę Małysza, a on nas zawiezie do samego Santiago. Rozważania przerwałem, bo nagle zatrzymał się samochód, osobówka. Spojrzeliśmy na niego nieufnie. Otworzyły się drzwi. Wysiadła dziewczyna może w naszym wieku, z walizeczką rozmiaru samolotowego. Drzwi zamknęły się, samochód zawrócił i odjechał szybko. Dziewczyna podeszła porozmawiać. Też łapała stopa, jechała w pobliże Iquique, gdzie pracowała jako kucharka w kopalni. Wystawiła kciuka. Nie minęło pięć minut, gdy zatrzymała się ciężarówka. Kierowca zapytał dziewczyny dokąd jedzie. Do Iquique. On też ale może zabrać tylko ją, bo nie ma więcej miejsca. Wsiadła. Ciężarówka odjechała. Spojrzałem na Tommy’ego, a on na mnie, obaj z nadzieją że to była fatamorgana.

Zabraliśmy plecaki i ruszyli z powrotem w stronę miasta. Szedłem zmęczony od Słońca, odwodnienia i dźwigania przez pustynię sześćdziesięciu metrów liny, czekana, butów wspinaczkowych i encyklopedii Quebecu, kiedy nagle Tommy krzyknął i pokazał palcem na czarny punkt na ziemi. Przy drodze leżał porzucony portfel. Otworzyliśmy. W środku dokumenty boliwijskiego kierowcy tira i pieniądze w kwocie niemal równej cenie dwóch biletów autobusowych do Santiago. “Gdybym był aniołem stróżem pomógłbym swojemu podopiecznemu właśnie w ten dzień, w tym miejscu, w taki sposób” powiedział Tommy. Przytaknąłem bez wahania, znak był oczywisty. Portfel leżał w miejscu gdzie nie chodzili ludzie, chyba że szukali miejsca do zakopania ciała. Portfel musiał zgubić kierowca, a szansa na to że zorientuje się o zgubie jeszcze przed oddalonym o trzysta kilometrów Iquique, zdąży zawrócić i wypatrzy go z tira zanim kto inny go zabierze, była blisko zeru. Wzięliśmy pieniądze, a portfel z dokumentami wrzuciliśmy do dworcowej skrzynki na listy.

Pieniędzy starczyło na dwa bilety, ale nie bezpośrednie do Santiago, tylko tańsze z przesiadką i nocą spędzoną w La Serena. Tę noc spędziliśmy wśród wysokich traw na polanie przy dworcu autobusowym. Właściwie nie była to polana, a duży, niezagospodarowany teren pełen rowów i pagórków, porośnięty trawą, krzewami i wszelkiego rodzaju zielskiem. Jedni wyprowadzali tam psy, inni robili wszystko czego nie robiliby w centrum miasta gdyby nie rowy, pagórki i wysoka trawa. Mogliśmy czuć się bezpiecznie. Pomijając nawet to, że teren był duży, nierówny i byliśmy w nim zupełnie niewidoczni, to przecież kto chciałby rabować kogoś, kto już śpi w rowie. Tak spędziliśmy kolejną ciepłą noc, na łonie natury, pod rozgwieżdżonym niebem północnego Chile.

W Santiago mieliśmy dużo szczęścia. Skontaktowaliśmy się wcześniej przez couchsurfing z młodą dziewczyną, która zgodziła się nas ugościć. Terapeutka i wróżka, wytatuowana hinduskimi symbolami, o dobrym sercu i szczerym uśmiechu. Czuła bijącą od nas dobrą energię, a nie czuła naszej dwutygodniowej abstynencji od środków czystości. Nie mogliśmy lepiej trafić. Wykąpaliśmy się, wypraliśmy co mogliśmy, wyrzuciliśmy czego nie mogliśmy i opadliśmy na dywan poduszek rozłożonych w salonie. Camila, jak nazywała się nasza dobrodziejka, przygotowała nam kolacje, po czym długo rozmawialiśmy popijając lokalne drinki. Komfort kąpieli, poduszek, dużo śmiechu i prawdziwy posiłek odbudowały nas i naładowały energią. Rano Camila zabrała nas na ostatnie piętro budynku, skąd wyszliśmy na dach na którym, jak na wielu budynkach w Santiago, znajdował się basen dla lokatorów. I chociaż Santiago jest miastem mocno zanieczyszczonym, unoszący się smog nie jest w stanie całkowicie zakryć linii Andów, które podziwialiśmy unosząc się na tafli wody.

Leniwy poranek sprawił, że kiedy wybraliśmy się znowu w drogę było już późno i chociaż Valparaiso leży ledwie dwie i pół godziny drogi od Santiago, dotarliśmy tam już po zmierzchu. Do tego czasu zdobyłem już nazwę hostelu w którym zatrzymał się Sam i może odnaleźlibyśmy go bez problemu gdyby nie to, że akurat w ten dzień wypadały urodziny Tommy’ego, które uroczyście świętowaliśmy w drodze. Dawno wybiła północ kiedy stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami hostelu łupiąc w nie i nawołując Sama. Właściciel hostelu oczywiście chciał się nas pozbyć, więc wyszedł przed drzwi, ale zamiast spodziewanej konfrontacji z agresywnym motłochem usłyszał nietypową historię. Polak i Nowozelandczyk przyjechali do Chile z Boliwii żeby zrobić niespodziankę Australijczykowi, z którym sadzili drzewa w Kanadzie. Nawet jeśli nie uwierzył w prawdziwość tej historii, to przynajmniej docenił wysiłek włożony w jej ułożenie i poszedł obudzić Sama. Ten, schodząc do recepcji prędzej spodziewał się zobaczyć niedźwiedzia polarnego niż naszą dwójkę. Niespodzianka się udała.

W tym miejscu kończył się nasz plan. Nie sądziliśmy że dotrzemy aż do momentu spotkania z Samem i nawet nie sięgnęliśmy myślami dalej w przyszłość. Opcji nie mieliśmy wiele. Znajdowaliśmy się w Chile, w środku nocy, bez większych oszczędności i z bagażem na plecach. Sam nie mógł nam pomóc. Hostel był pełny i właściciel nie chciał nas tam widzieć. Jedyne co mogliśmy zrobić, to zostawić bagaże u Sama i zwyczajowo przespać się pod chmurką. Tyle że ostatnie godziny spędzone na ulicach miasta już nam uświadomiły, że tym razem nie będzie łatwo.

Valparaiso jest znane jako romantyczny port, miasto kolorowych domków, pięćdziesięciu wzgórz, dom artystów, stolica chilijskiej bohemii, miasto narodowego poety Pabla Nerudy, już sama nazwa Valparaiso oznacza "rajską dolinę". Jednak jak każdy port, Valparaiso ma swoją drugą, ciemniejszą stronę. To miasto również tych których wyrzuciło na brzeg morze, lub odepchnęła stolica. Dawni marynarze, niezrozumiani pisarze, mierni muzycy i odmieńcy wszelkiej maści snują się jak cienie po mieście szukając łatwego grosza. Niemal w każdej uliczce i na każdym placu na kogoś natrafialiśmy i byliśmy niemal nieustannie przez kogoś obserwowani. Ci późnonocni spacerowicze uruchomili w nas dawno nieużywany, skryty pod kopułą czaszki dzwoneczek alarmu. Wpadliśmy więc na pomysł noclegu na dachu jakiegoś budynku i przez następną godzinę wbijaliśmy wzrok w mijane mury, sprawdzając czy któryś da się pokonać. Klucząc tak między domkami wspinającymi się po wzgórzu, weszliśmy w korytarz wąskich uliczek. Z jednej z nich wypatrzyliśmy coś, co wyglądało jak dawny ogródek opuszczonego domu. Dojścia do niego broniła kupa złomu, zrzucanego tam zapewne przez sąsiadów. Przeszliśmy po niej ostrożnie i weszliśmy do ogródka, gdzie po uważnym wyczyszczeniu gleby z rozbitego szkła, rozłożyliśmy się pod gałęziami orzechowca. I chociaż zgodnie okrzyknęliśmy ten nocleg najgorszym w życiu, czuliśmy się tam bezpieczni jak u Pana Boga za piecem.




Następną nocą była już ta ostatnia w roku, sylwestrowa, którą w Valparaiso obchodzi się ze szczególnym rozmachem. Rokrocznie do tego ćwierć-milionowego miasta przyjeżdża milion turystów by obejrzeć drugi po Rio de Janerio największy pokaz fajerwerków w Ameryce Południowej. Fajerwerki wystrzeliwane są z osiemnastu punktów ustawionych wzdłuż zatoki Valparaiso aż po sąsiednie Vina del Mar, na długości około trzynastu kilometrów. Miasto z ubiegło nocnej knajpy morderców przemieniło się w gigantyczny festiwal. Wszędzie słychać było muzykę, wszędzie tańczyli ludzie, z nieba co raz opadało confetti, a na ulicach panował tłok jakby Chile właśnie odzyskało niepodległość. Na każdym kroku ktoś nas wciągał w rozmowę, wspólny taniec, czy picie białego wina z wydrążonego melona. Ta karnawałowa bomba wybuchła po północy, a eksplozja rozrzuciła naszą trójkę gringo po różnych kątach miasta. Ja obudziłem się na plaży, Tommy na skarpie za Vina del Mar przytulony do drzewa, a Sam jakby kierowany autopilotem - na schodach prowadzących do swojego hostelu. Ja i Tommy, pamiętając poprzedni nocleg, i tak czuliśmy się jak wygrani na loterii.

Pierwszego dnia nowego roku usiedliśmy wszyscy na plaży i zaczęliśmy rozmawiać o dalszych planach. Było oczywiste że się rozdzielimy. Tommy miał już kupiony bilet na samolot powrotny do Nowej Zelandii, który odlatywał miesiąc później z oddalonej o 6500 km Kolumbii. Sam miał zaplanowane spotkanie z dziewczyną trzy miesiące później w Indiach, na które już zaczynał się spieszyć. Ja miałem najwięcej czasu, ale zamiast kontynuować podróże wolałem zatrzymać się na dłużej w Santiago de Chile, odszukać poznaną tam miesiąc wcześniej piękność i rozejrzeć się za pracą. Rozdzieliliśmy się już w Valparaiso. Sam i Tommy wyruszyli razem na północ, obierając tą samą drogę którą dopiero co przebyłem z Tommy’m, a ja cofnąłem się na wschód do Santiago. Ciężko mi było pozbyć się ich towarzystwa. Obaj byli urodzonymi włóczęgami, dającymi prowadzić się zachciankom i ufnymi we własne szczęście. Takie towarzystwo w podróży, to jak wiatr w żaglach który pomagał mi rozbijać się beztrosko po całym kontynencie. Teraz zostały mi tylko wiosła i siła własnych ramion.

W Santiago zacząłem działać według obmyślonego wcześniej planu. Od razu udałem się do największego w mieście hostelu, o którym słyszałem że zatrudnia pomoc, oferując w zamian darmowy dach nad głową. Poprosiłem o rozmowę z managarem i nie dałem mu się zbyć, dopóki nie obiecał mi przyjęcia do hostelowego staffu. Kosztowało mnie to kilkanaście godzin spędzonych na recepcji, ale i tak nie miałem dokąd indziej pójść. W hostelu nie było dla mnie ani pracy, ani miejsca w pokoju, była za to zgoda na zbudowanie sobie gniazdka w hostelowej rupieciarni. Spędziłem na tym następnych kilka dni. Zrzuciłem wszystkie graty w jeden kąt i oddzieliłem się od nich ścianą materacy, wstawiłem drzwi w puste framugi i zamontowałem na nich łańcuch, pozdejmowałem pajęczyny, odkurzyłem podłogę, przemyłem ściany, zmontowałem łóżko z nieużywanych desek, przytargałem sobie stół i krzesło i wreszcie zniosłem tam swoje rzeczy. Może i był to standard życia barokowego poety, ale wreszcie miałem swój własny kąt.


Pracy w hostelu nigdy nie było dużo i wciąż dysponowałem dużą ilością wolnego czasu. Zacząłem szukać sposobu na zarobek. W Santiago pełno jest ulicznych sprzedawców, działających bez pozwolenia i gotowych w każdym momencie zwinąć swój biznes. Oferują jedzenie, chłodzone napoje, lody, inni wykonują piętnastominutowe masaże, albo urządzają pokazy cyrkowe. Wiedziałem że muszę wśród nich znaleźć miejsce na własny zarobek. Po kilku nieudanych próbach, wpadłem na pomysł sprzedaż lemoniady. Taką zimną lemoniadą z cytryną, miętą i cukrem poczęstowała mnie i Tommy’ego Camila z couchsurfingu, podczas naszej wspólnej wizyty w Santiago. Mięta rosła w hostelowym ogródku, znalazłem tanie cytryny i cukier na rynku, lód na kilogramy na targu rybnym, lodówkę turystyczną na wyprzedaży w markecie budowlanym, udało mi się nawet kupić plastykowe kubki w hurtowych ilościach. Dzięki temu byłem w stanie przygotować 10 litrów lemoniady za dwa i pół dolara, a sprzedawałem ją za dolara od kubka. Ustawiałem się przy wyjściu z najruchliwszej stacji metra o piątej po południu, gdy gorąco było nieznośne, i wyprzedawałem całe dziesięć litrów jeszcze przed siódmą. Dwie godziny takiej pracy pokrywały dwa dni moich wydatków na życie w Santiago.

Ledwie dwa tygodnie od przyjazdu do Santiago miałem już swoją dzienną rutynę, środki na utrzymanie i grupkę znajomych. Z dachem nad głową, hostelowym basenem, weekendowymi wypadami w Andy na wspinaczkę, „lemoniadowym imperium” i wiecznym Słońcem czułem, że wydrapałem sobie własny kącik w raju.