30 maja 2013
Leżę w hamaku nad hostelowym basenem. Liście palmy chronią mnie przed dokuczliwym Słońcem. Uporałem się z obowiązkami pracy w hostelu wcześnie rano, żeby spędzić leniwe popołudnie z dziewczyną, która teraz opala się na trawce obok. Oboje mamy w ręku po szklance świeżo wyciśniętego soku z arbuza z dodatkiem wódki, na którego powierzchni leniwie dryfuje liść mięty. Waham się pomiędzy wskoczeniem do basenu, dołączeniem do dziewczyny, a zagraniem partyjki ping ponga. Spoglądam z namysłem na liść mięty w szklance. Podoba mi się jego styl, jego filozoficzny bezruch. Ma w sobie coś, co warto naśladować. Zostaję w hamaku.
Wtedy uderza mnie podmuch zimnego wiatru. „Wszystko w porządku?! Potrzebujesz pomocy?!” Oczywiście było mi lepiej bez tego wiatru wzburzającego mi drinka, ale nie żebym od razu potrzebował pomocy. Wystarczy że wstanę i wskoczę do wody. Kolejny podmuch lodowatego wiatru. Wiatr jest zbyt zimny jak na lato w Chile. Zaczynam rozumieć co się dzieje i już wiem co robić. Ignorować wiatr, rozłożyć się wygodniej w hamaku i upić porządnie zanim się rozbudzę. „Pierre! Jesteś tam?!” Poczułem naparcie na pęcherz. Może ten drink jednak nie był dobrym pomysłem... Popołudnie zaczęło tracić swoją aurę spokoju i relaksu. Pomimo Słońca jest mi zimno, coś wali mnie po policzku, dokoła wydzierają się ludzie, a mi chce się szczać. Co gorsza ta potrzeba może być sygnałem od mojego prawdziwego pęcherza, nie tego wyśnionego. Lepiej nie załatwiać się we śnie, grozi pobudką w mokrym śpiworze. Otwieram oczy. Namiot ugina się rozrywany przez wiatry. O wietrze zwykle mówi się w liczbie pojedynczej, ale ja mam do czynienia z czterema grającymi w przeciąganie liny używając ścian mojego domostwa. Mam nadzieję, że walka skoczy się patem, a mój namiot utrzyma się w pionie.
Gramolę się do wyjścia i rozsuwam zamek. O kur… Na zewnątrz szaleje zamieć. Przed namiotem uzbierała się już kilkunastocentymetrowa powłoka śniegu, ale widzę że na tym się nie skończy. Chociaż widoczność jest niewielka, przez ciemność nocy i śnieg wyraźnie przebijają strumienie świateł. Z wykrzykiwanych zdań wnioskuję, że kilku osobom runął dach na głową i teraz sąsiedzi pomagają im rozstawić namioty na nowo. Zmagam się przez moment z własnym sumieniem, które każe mi wyjść i pomóc pozostałym, ale wygrywam walkę i wczołguje się z powrotem do środka. Zakładam zimową kurtkę, wsuwam się do śpiwora i przykrywam dwoma kocami. Znów jest mi ciepło, mogę wrócić na hamak by dokończyć drinka z sokiem z arbuza i miętą.
Gdy budzę się o szóstej, wokoło panuje spokój. Wiatr ustał, a śnieg uszczelnił namiot od zewnątrz, przez co w środku panuje względne ciepło. Dłużej niż zwykle przebieram w ciuchach, nie wiedząc co założyć na dzień sadzenia drzew w białym puchu. Koncentruję się na zabezpieczeniu przed zimnem stóp i nóg. Góra i tak się rozgrzewa podczas pracy, a dłoniom nic nie pomoże. Otwieram namiot i rzucam okiem na zewnątrz. Nie rozpoznaję krajobrazu, zupełnie jakby w nocy huragan zabrał mnie gdzieś hen daleko na Północ. Wyciągam nogawki spodni z cholew butów i szczelnie oklejam wokoło taśmą montażową, żeby śnieg nie dostawał się do środka. W świeżym puchu zapadam się po kostki. Tylko pomyśleć, że jeszcze wczoraj cieszyłem się promieniami majowego Słońca. Widocznie rozłożona na ringu Zima tylko czekała aż Wiosna odwróci się plecami, by znokautować ją jednym szybki ciosem i jeszcze raz zatriumfować.
W przyczepie pełniącej funkcję kuchni wyglądamy jak skazańcy wiezieni do łagrów. Nikt nie chce stać przy drzwiach, przepychamy się o miejsce blisko pieca. “A co tobie przyniósł Święty Mikołaj?” pyta mnie Jim. Nie wiem jak Australijczyk zniósł taką noc, ale doceniam że wciąż ma ochotę żartować. “Syfilis”, odpowiadam. Po śniadaniu gromadzimy się na placu przed przyczepą, gdzie szef obozu organizuje zebranie. Takie zebrania nie odbywają się na co dzień, ale i Gwiazdka nie jest byle jaką okazją. Przemówienie szefa jest pełne łagodności i wyrozumiałości. Dziesięć lat zarządzania pracownikami w buszu nauczyło go kiedy nakazywać strzelać do tchórzy uciekających z linii frontu, a kiedy być dobry wujkiem Stalinem, opiekunem rodzin. Mówi żeby wszyscy, którzy stracili tej nocy namioty zgłosili się do niego, a on zorganizuje im nocleg w własnej przyczepie, wolnym namiocie lub pozna go z ładną dziewczyną mającą miejsce w śpiworze. Mówi też, że mamy dużo szczęścia z pogodą, bo dzień takiego zimna powybija owady i przez przynajmniej dwa następne tygodnie nie będziemy musieli się o nie martwić.
Dzień spędziłem klucząc bez pomysłu pomiędzy śnieżnymi zaspami, zapadając się w lodowatej wodzie i rozcierając pękającą od zimna skórę dłoni, ale fakt faktem że nie ugryzł mnie ani jeden komar. Popołudniem zebraliśmy się w sześciu w moim namiocie. Nauczony doświadczeniem poprzedniego sezonu namiot kupiłem duży, sześcioosobowy, na tyle wysoki że można się było w środku wyprostować. Ułożyłem w nim dwuosobowy, królewski materac, a obok postawiłem składane krzesło. Nad dachem przewiesiłem solidną płachtę, która chroniła go od deszczu. Drugą rozłożyłem pod podłogą, by izolować od zimna i nie przepuszczać wilgotności. Z początku znajomi śmiali się, że powinienem jeszcze wykopać fosę dokoła, ale teraz doceniali moją przezorność. Mój namiot był twierdzą gotową na oblężenie kanadyjskiej pogody.
10 czerwca 2012
(rok wcześniej)
Szedłem w stronę namiotu z niepokojem. Dzień
wcześniej, kiedy wszyscy byliśmy w pracy, obóz odwiedził i splądrował
niedźwiedź. Znęcony zapachami porozrywał wiele namiotów szukając bezmyślnie
zostawionego w środku jedzenia, pasty do zębów, czy dezodorantu. Wystarczy że w
jednym coś znalazł, żeby wiedziony logiką zaczął sprawdzać wszystkie dokoła.
Teraz, wracając z pracy słyszałem już wściekłe krzyki osób, do których namiotów
dobrał się dzisiaj. Czyli nasz obóz już stał się dla niego stołówką Armii
Zbawienia. Z daleka zobaczyłem swój namiot, stojący samotnie z dali od innych,
nietknięty. Zadowolony podszedłem bliżej… cholera. Dokładnie naprzeciwko mojego
namiotu sypialnego, miałem rozstawiony drugi, lekką górską jedynką, w której
trzymałem cały swój bagaż, żeby nie spać w jednym namiocie z mokrymi,
śmierdzącymi ciuchami. I to właśnie ten zapach skusił niedźwiedzia do
rozerwania całej bocznej ściany i sprawdzenia co tak cuchnie.
Położyłem się spać w smętnym nastroju. Żal mi było
straconego namiotu, technicznego, ważącego mniej niż kilogram, z którym
wiązałem duże nadzieje w przyszłych podróżach. Tym bardziej, że namiotem który
ocalał był ciężki egzemplarz słabej marki, nieporęczny, kupiony za dwadzieścia
dolarów od pary Francuzów. To właśnie w nim zasypiałem na dmuchanym materacu,
kiedy usłyszałem hałas w pobliżu ucha. Spałem dość daleko od reszty obozu i
byłem przyzwyczajony do absolutnej ciszy, rzadko tylko przerywanej przez
szybkie, gwałtowne ruchy wiewiórek. Teraz słyszałem powolne stąpanie i
niuchanie. Skubaniec! Nie miał wstydu i wrócił na miejsce zbrodni dokończyć
dzieła. Pamiętam, że kiedy byłem w Yellowstone na jednym z kempingów grizzly
zaatakował trzy osoby w trzech różnych namiotach, zabił jedną z nich i uciekł
dopiero po spotkaniu yankesa z Colorado, który słysząc jak ten wdziera mu się
do namiotu, zaczaił się i uderzył go w nos. Wiedziałem więc co mam robić. Tyle,
że mój niedźwiedź nie był wygłodniałym grizzly, tylko ociężałym brunatnym, który
urządził sobie dwudniową biesiadę na nasz koszt. Poza tym szkoda mi było
drugiego namiotu i nie chciałem czekać aż go rozerwie. Kiedy usłyszałem że jest
przy samej ścianie i dzieli nas tylko materiał namiotu, przykucnąłem i naparłem
na niego z całej siły barkiem. Myślałem że przy pierwszej przeszkodzie ucieknie
i dobierze się do któregokolwiek z pozostałych, jeszcze stojących
pięćdziesięciu namiotów. Usłyszałem kilka kroków, po których nastąpiła cisza.
Niedźwiedź musiał być zaskoczony. Nie wiedział co znajduje się w środku
namiotu, ale jeszcze nie widział dla siebie zagrożenia. Usłyszałem, że znowu
się zbliża. Wtedy położyłem się na plecach i kiedy ten przejechał łapą po
płachcie namiotu, kopnąłem na oślep. Wreszcie zrozumiał że o ten namiot będzie
musiał zawalczyć, więc odpuścił sobie i odszedł.
Następnego wieczoru usłyszeliśmy ujadanie Murphy’ego,
obozowego psa. Różniło się od jego zwykłego szczekania, kiedy wpatruje się
chwilę w puszczę, rusza ujadając jakby coś gonił i jeśli nikt nie zwraca na
niego uwagi, wraca okrężną drogą. Tym razem faktycznie był wściekły. Kiedy
doszedłem do niego, pod drzewem pod którym ujadał zebrała się już duża grupa.
Pokazywali palcem na górę. Na jednej z gałęzi uwieszony był nasz znajomy
niedźwiedź, dużo mniejszy niż sobie wyobrażałem. Był przerażony i wcale mu się
nie dziwiłem. Pomijając zamieszanie robione przez Murphy’ego, wpatrywało się w
niego kilkadziesiąt osób których dopiero co pozbawił dachu nad głową. Nie był
głupi, wiedział że siedzi po uszy w gównie. Ułożył się wygodnie na swojej
gałęzi, przygotowując na długie oblężenie. Staliśmy tam dłuższy czas, ale kiedy
wszyscy się już napatrzyli, znudziliśmy się i rozeszliśmy. Zasypiając słyszałem
tylko Murphy’ego, który dzielnie pełnił straż nad swoim niewolnikiem. Dopiero
późno w nocy rozbudził mnie huk strzału.
Nigdy więcej nie zobaczyłem tego niedźwiedzia. Szef
obozu zapytany o huk, twierdził że wystrzelił w powietrze żeby go wystraszyć,
ale nic innego nie mógł powiedzieć, bo za ten strzał groziły mu kłopoty. Ponoć
tamtej nocy widziano go ze strzelbą i butelką wódki, mamroczącego “zabiłem
skur….”. Ktoś odnalazł nawet schowane w krzakach ciało i kilku bydlaków porobiło
sobie naszyjniki ze szponów. Mi było żal zwierzęcia, nawet jeśli zniszczyło mi
i wielu moim znajomym namioty. Wiem, że nie zabito go dla zabawy. Niedźwiedzie
mają taki węch i taką pamięć, że wracałby do naszego obozu, nawet gdyby
wywieziono go setki kilometrów w głąb puszczy. Z drugiej strony to my byliśmy w
tej puszczy gośćmi i powinniśmy respektować jej prawa. Jedyne które faktycznie
respektowaliśmy, to “wygrywa silniejszy”.
15 czerwca
2012
Przyjeżdżając do miasta w dzień wolny wyglądaliśmy
rozpaczliwie. Jechaliśmy kolumną czterech vanów, oblepionych skorupą błota.
Wyczołgiwaliśmy się ze środka, ze smrodu w obliczu którego niejeden zrobiłby
znak krzyża, a z którego my sami ledwo zdawaliśmy sobie sprawę. Mieliśmy na
sobie najlepsze ciuchy, czyli te zawijane w siatkę i kładzione w suchym kącie
namiotu, w rozpaczliwej próbie ratowania ich przed gniciem. Śmierdzieliśmy wódą
po tradycyjnej, piątkowej libacji. Ściągaliśmy z dachu przywiązane do niego
linami worki na śmieci, w których trzymaliśmy nasze ciuchy, i nieśliśmy je do
pralni. Na drzwiach niektórych wisiała kartka “Sadzących drzewa nie
obsługujemy”, inne z radością przyjmowały dziesiątki kilogramów ciuchów do
wyprania, ale uprzedzały innych klientów o dniu i godzinie naszego przyjazdu.
Nikt nam nie zazdrościł naszego życia. Wyglądaliśmy jak dzikusy, jak desperaci.
Któregoś razu jadąc do miasta chcieliśmy zabrać z drogi łapiącego stopa menela,
ale ten otworzył drzwi, zajrzał do środka i odmówił. My jednak czuliśmy się
dumni z tego kim byliśmy. Byliśmy szaleni do tego stopnia.
Puszcza dała nam to, co zabrało nam miasto. Dla tych,
którzy wychowaliśmy się w mieście i mieliśmy stopy bardziej przyzwyczajone do
stąpania po asfalcie niż po piasku, ta praca zwróciła kontakt z Ziemią. To nam
dawało satysfakcję. Poharatane palce, ciało uwalone błotem, mięśnie spalone od
nieustannego wysiłku wyzwalały w nas pierwotną cząstkę natury. To był nasz
wielki powrót na łono Matki. Obcowaliśmy z przyrodą, co rusz natykaliśmy się na
dzikie zwierzęta, byliśmy wystawieni na kaprysy pogody od których nie mieliśmy
gdzie uciec, w dużej części żyliśmy tak, jak kiedyś żył człowiek. I chociaż był
to inny człowiek, niewiele mający z nami wspólnego, ciało było jakby
zaprogramowane do takiego życia. Jakby wracała mu pamięć po długiej amnezji.
Dlatego przyjeżdżając raz na tydzień do miasta i zderzając się z jego
mieszkańcami dla których wyglądaliśmy jak banda obdartusów, myśleliśmy “Oni nie
mają o niczym pojęcia”.
21 czerwca
2012
“Zapachniały nam wonne lasy. Zasmakował nam sen na skalistej
ziemi. Namiot był szczelny, pogodne były dni. (...) Opaliło nas słońce,
staliśmy się dzikusami, piliśmy wielkimi haustami nieskażoną pierwotność
przyrody. Dobrze nam było w tym pijaństwie. Aż wstyd, że wzięliśmy ze sobą
kupione w mieście zapasy żywności i konserwy. Za nami pozostała cywilizacja.
Dokoła otaczała nas nieokiełznana puszcza (...)”.
Arkady Fiedler "Kanada pachnąca żywicą"
Obudziła mnie cisza. Był późny poranek dnia wolnego,
obóz był opustoszały. Wszyscy pojechali jak co tydzień spędzić dzień w mieście
i uzupełnić zapasy. Wyczołgałem się z namiotu. To był piękny dzień. Niedawno
puściły w tych okolicach śniegi, w ciepłym, ale wciąż rześkim powietrzu czuć
był wiosnę Północy, pachniało świerkiem. Miejsce naszego obozowiska, w dzień
wolny od pracy, od porannego zamieszania i od wieczornego zmęczenia, miało swój
urok. Na środku znajdował się duży, otwarty plac, a na nim dwie ciężarowe
naczepy zaadaptowane na kuchnię i jadalnię, obok nich budka z generatorem
prądu. Na wzgórzach wokół placu, poukrywane między drzewami przycupnęły
namioty. Rzekłbyś że to dzika zwierzyna, przyczajona w gęstwinie, z pokusą ale
i nieufnie obserwująca wodopój. Poza tym tylko las i jeziora. To miejsce było
bramą do bezgranicznej puszczy Północy. Stąd był jeszcze odwrót. Jadąc cztery
godziny na południe można było dojechać do Lake Superior i Thunder Bay, gdzie
zaczynała się zaludniona część Ontario. Podążając na Północ (pieszo lub
helikopterem, bo nie ma tam dróg), pogrążało się coraz to głębiej i głębiej w
kanadyjskiej puszczy, która ciągnie się aż po tundrę.
Przed naszym obozowiskiem przebiegała rzadko
wyrównywana droga gruntowa. Prowadziła od rezerwatu Indian do oddalanego
godzinę drogi na południe miasteczka Geraldton. To właśnie w Geraldton spędzała
ten dzień reszta obozu. To było pierwsze z miasteczek północnej Kanady jakie
poznałem, i przyjeżdżając tam po raz pierwszy czułem się nieswojo. Każdy przyjazd
do miasta po tygodniu ciężkiej pracy w lesie jest zwykle jak wyprawa do
wesołego miasteczka, ale w tym jednym karuzele skrzypiały, na strzelnicy był do
wygrania rozpruty miś, a jedynym artystą był pijany karzeł żonglujący nożami.
Takie uczucie zawsze towarzyszyło mi w Geraldton, gdzie na ulicach bezpańskie
psy mijały się z bezpańskimi dziećmi, stary Indianin na rowerze sprzedawał
narkotyki, a w powietrzu unosiła się ciężka atmosfera bezrobocia, nudy i braku
perspektyw. Nie lubiłem tam jeździć.
Cieszyłem się perspektywą spędzenia całego dnia
samotnie, na łonie natury. Zszedłem boso do drogi, stanąłem na mostku
poprowadzonym nad zwężeniem jeziora i wskoczyłem na główkę do wody. Nie była
jeszcze ciepła, ale pozbyła się już igieł wbijających się w skórę. Zanurkowałem
do dna i popłynąłem chwilę pod wodą, zanim nie wróciłem na powierzchnię.
Położyłem się na plecach i dryfowałem dłuższą chwilę patrząc na chmury powoli
przesuwające się po błękitnym niebie. Powtarzałem w ten sposób rytuał
codziennej kąpieli. Wskakiwałem do tego jeziora każdego dnia po pracy,
niezależnie od pogody. Jeżeli padał deszcz, kryłem się przed nim pod wodą,
obmywałem z gnijących ciuchów, ubłoconych skarpet i ciężkich butów. Jeżeli
dzień był ładny, wypoczywałem po wysiłku i z tafli jeziora oglądałem zachód Słońca.
Jeśli byłem zmęczony owadami, chowałem się przed nimi pod wodą by chociaż na
chwilę uwolnić się od nieustannego bzyczenia w uchu. Tego dnia po prostu
upajałem się urokiem natury.
Wróciłem do namiotu i przygotowałem się na wyprawę.
Spakowałem do plecaka książkę, ręcznik, wodę pitną i spray na owady. Wszedłem
do kuchni i skradłem z lodówki trochę jedzenia na lunch. W węższym punkcie
jeziora mieliśmy zacumowany kajak, do którego wrzuciłem plecak. Odepchnąłem
kajak od brzegu i wskoczyłem do środka. Strząsnąłem jeszcze ze stopy pijawkę, która musiała czyhać na mnie w jeziornym mule, i zabrałem się za wiosłowanie. Chciałem
zobaczyć jak daleko ciągnie się to jezioro które widzę i w którym kąpię się
każdego dnia. Jezioro było wąskie, ale długie. Ostre zakręty sprawiały, że
nieustannie miało się wrażenie że właśnie dopływa się do jego skraju. Tu i ówdzie wyłaniały się z jego dna malutkie wysepki, o skalistym brzegu,
gęsto porośnięte drzewami. Opłynąłem jedną z nich i znalazłem punkt gdzie brzeg
obniżał się i umożliwiał przycumowanie kajaku i wdrapanie się po skale w głąb
wyspy. Wiedząc że jestem w tym miejscu sam i że prawdopodobnie nikt tu nie
dotrze nawet w przeciągu najbliższych lat, rozebrałem się do naga i położyłem
na skale wystawiony do Słońca. Czułem się oderwany od cywilizacji jak nigdy. W
przeciągu ostatnich tygodni zdążyłem zapomnieć o problemach życia w mieście.
Nie wiedziałem już co to korki na drogach, awaria Internetu, kolejka do
lekarza, nudny dzień w pracy, spory polityczne, czy mandat za hałasowanie.
Żyłem wśród natury, byłem oczarowany jej urokiem, jej spokojem, harmonią, byłem
pogodzony z jej kaprysami, zasłuchany w jej mowę i podniecony jej zapachem.
Pachniało wtedy żywicą.
26 czerwca
2012
Tańczyliśmy przy ognisku. Nie było nas wielu, mały
krąg osób oświetlonych przez skromny płomień, tańczących przy muzyce puszczonej
z głośników vana. Odbywały się pojedynki taneczne. Niski Kenijczyk w ciemnych
okularach czuł się jak na parkiecie w Brooklynie wywijając całym ciałem do
rapu, parodiowała go Kanadyjka o polskich korzeniach, której ciału alkohol
pomógł nabrać podobnej elastyczności ruchów. Obok nich blondyneczka tańczyła
balet, nie wiedzieć czemu, musiała lubić balet. Reszta tańczyła jak mogła, jak
umiała, jak była w stanie. Kiedy kilkanaście minut wcześniej podjechaliśmy
vanem pod ognisko, siedział przy nim tylko jeden brodacz kiwający rytmicznie
głową i grający na gitarze ‘Personal Jesus’ siedzącej obok Hannie. Zdaje się że
to jedyna piosenka jaką znał, bo nigdy nie słyszałem żeby grał co innego, ale
widocznie ‘Personal Jesus’ jest niezawodny. Jak tylko skończył śpiewać,
zaprowadził Hannę do namiotu.
Do ogniska dotarł kudłaty John. Bosy, w hawajskiej
koszuli i słomianym kapeluszu, trzymający w ręce wyłudzonego na wszelki
wypadek, ale jeszcze nie odpalonego papierosa. Odezwał się prawie nie
otwierając ust, jakby mówił do siebie, ale jego głos przebił się ponad huczącą
muzykę “Ricky zabrał Steve’a i Paul’a do szpitala”. Wyjaśnił, że na sąsiedniej
polanie ognisko rozrosło się do olbrzymich rozmiarów. Chłopaki zaczęli
rywalizować w skokach przez ogień, dwóch skakało z przeciwnych stron nie widząc
się nawzajem, nieszczęśliwym trafem zderzyli się w powietrzu i spadli prosto na
płonące belki. Zabrano ich na pogotowie z poparzeniami.
“Nie masz świateł?!” krzyknąłem do kierujące Niemca.
“Gdzie jedziecie?” zignorował pytanie.
“Na drugie ognisko, ponoć Steve’go i Pual’a zabrano do
szpitala. A wy”?
“Co my”?
“Gdzie jedziecie?”
“Tak sobie jeździmy”.
Zeszliśmy z quada, pięć osób wysiadło z vana.
Podeszliśmy do barierki mostku zobaczyć, co stało się ze skoczkiem. W wodzie
wypatrzyliśmy dwie osoby, blisko siebie. Wróciliśmy do vana, zapaliliśmy
światła i puściliśmy muzykę.
Minęły przynajmniej cztery godziny, kiedy wrócił Ricky
ze Steve’m i Paul’em ze szpitala. Steve wyglądał jak po porażeniu prądem. Włosy
sterczały mu do góry, oczy miał przekrwione, ręce zabandażowane. Paul miał dużo
więcej szczęście. Miał owiniętą bandażem tylko jedną rękę do przedramienia. To
była duża noc, ale też była poprzedzona ciężkim tygodniem, wszyscy
odreagowywali, puszczali wodze. Ognisko organizowano zawsze po pięciu dniach
pracy i po nim mieliśmy jeden dzień wolnego. W ten sposób mieliśmy coś, czym
mogliśmy rozdzielać tygodnie, czego mogliśmy wyczekiwać. Praktycznie jedyna
rozrywka podczas długich miesięcy spędzanych w puszczy, ale też mająca
niezwykłego ducha. Ducha nie skrępowanej wolności, ducha osiemdziesięciu osób
które mogły odetchnąć po pięciu dniach fizycznej mordęgi, ducha bezgranicznej
przestrzeni kanadyjskiej puszczy.