środa, 5 lutego 2014

Wiatr od Północy

Wybraliśmy się w drogę, ja i Tommy. Przed nami 3000 km z Copacabana w Boliwii do Valparaiso w Chile. Pomysł był mój, przedstawiłem go Tommy’emu, a ten uwierzył że wiem co robię. Mylił się. Plan był następujący: pojedziemy najpierw autobusem do La Paz, gdzie w hostelu zostawiłem swój bagaż, stamtąd kolejnym autobusem przekroczymy granicę z Chile i dojedziemy do Arica, skąd złapiemy stopa do Santiago de Chile, a potem do Valparaiso.
“Nie mam pieniędzy” powiedział mi Tommy.
“Dlatego jedziemy stopem” odpowiedziałem.
“Boliwię przejeżdżamy autobusem”.
“W Boliwii autobusy kosztują grosze, a na tym odcinku i tak stopa byśmy nie załapali”.
“A w Chile złapiemy”?
“Bez problemu, jeden Austriak napisał mi niedawno że po Chile jeździ się szybko”.
“Hmm” mruknął Tommy i kiwnął głową uznając Austriaka za wiarygodną referencję. “A co z jedzeniem?” dopytał po chwili.
“Najemy się na zapas w La Paz, a zanim znowu zgłodniejemy będziemy już w Valparaiso”.

Przygotowanie do wyprawy zajęło mniej więcej tyle czasu co jej planowanie. Tommy dopił piwo i powiedział że jest gotowy. Większość ludzi dłużej wybiera się do sklepu po fajki. Wsiedliśmy do autobusu do La Paz. Kupiliśmy wcześniej wódkę i gdy dopijaliśmy ją w łódeczce przeprawiającej nas przez cieśninę Tiquina na jeziorze Titicaca, Tommy był podekscytowany niespodzianką jaką urządzimy Samowi w Valparaiso. Sam to nasz wspólny znajomy z pracy w Kanadzie, który włóczył się ze mną przez miesiąc po Argentynie, zanim nie przyłączył się do grupy hippisów w El Bolson i zaczął pomagać im w budowie domu z gliny. Dowiedziałem się że spędza Nowy Rok w Valparaiso, i tam mieliśmy go zaskoczyć. Nie wiedziałem jeszcze jak go tam znajdziemy, ale myślał indyk o niedzieli… Przed nami długa droga.


Odebrałem w La Paz swój plecak. Podszedłem do niego ostrożnie, wahając się czy podnosić go “rwaniem”, czy “podrzutem”. Osiemdziesięciolitrowy plecak turystyczny, wypchany po brzegi, ważący blisko trzydzieści kilo, kryjący w sobie m.in. sześćdziesiąt metrów liny, czekan, śpiwór, namiot, dwie pary butów wspinaczkowych, encyklopedię Quebecu, uprząż i okulary lodowcowe. Obok mnie Tommy z wojskową kostką należącą ponoć wcześniej do holenderskiego żołnierza walczącego w II wojnie światowej, a w niej:
jedna para bielizny na zmianę,
szczoteczka do zębów,
kurtka przeciwdeszczowa,
biografia jakiegoś angielskiego pisarza.
Z tym plecakiem mniejszym niż tornister szóstoklasisty Tommy przemierzył drogę z Kolumbii do Chile i z powrotem.

Dotarliśmy do Chile. Przejazd granicy między Chile a Boliwią to nie tylko przekroczenie umownej linii administracyjnej. W tym przypadku różnicę między tym co znajduje się po jednej, a co po drugiej stronie granicy widać gołym okiem. Boliwia to kraj zamieszkany w większości przez rdzenną ludność indiańską. Ciemna skóra, inne rysy twarzy. To kraj gdzie folklor nigdy nie został wyparty z ulic. Codziennym ubiorem wciąż są tradycyjne stroje, kolorowe chusty, czarne meloniki. Handel odbywa się na ulicach, a nie w supermarketach. Sprzedaje się wyroby ręcznej roboty, które nie znają fabryk i dwóch lat gwarancji. Domy buduje się z niemalowanej czerwonej cegły. Słowem, Boliwia żyje swoją tradycją. Chile natomiast patrzy na Stany i na Europę. Jest krajem bogatym w złoża mineralne, istotnym dla polityki światowej, zaawansowanym technologicznie, a pod względem architektury i kultury do złudzenia przypominającym Hiszpanię czy Włochy. Egzotyka kraju latynoskiego została tu rozwodniona przez globalizację, tak jak krew zamieszkujących tu niegdyś Mapuchu została rozwodniona przez krew konkwistadorów. Dlatego też europejscy turyści docierający do Chile od północy czują się tu jak w domu.

My czuliśmy się w Chile zaszczuci, przynajmniej z początku. Mieliśmy ze sobą bardzo mało pieniędzy. Kiedy żyliśmy na plaży na boliwijskiej Wyspie Słońca nie widzieliśmy w tym problemu. Tam byliśmy solą ziemi, oddechem wiatru, synami Słońca. W Chile byliśmy cuchnącymi przybłędami, którzy nie mieli czym zapłacić za kawę. Czuliśmy się nieswojo. Autobus wysadził nas wieczorem na terminalu w centrum dużego miasta, Arica. Chcieliśmy zaszyć się gdzieś w bezpiecznym miejscu, przetrwać noc i rano opuścić miasto. Pokręciliśmy się chwilę w kółko, aż ktoś wskazał nam plażę. Wybrzeże wyglądało jakby przeniesiono je tam z Kalifornii. Masywne falochrony chroniące przed zalaniem gładki asfalt czteropasmowej drogi. Pomiędzy nimi niekończący się rząd palm na szerokim, spacerowym deptaku. Dalej wzgórze, z którego szczytu spogląda biały pomnik czuwającego nad miastem Chrystusa. Idąc wzdłuż drogi mijaliśmy bary, restauracje i kasyna, nas zaś mijały luksusowe auta. Piękny widok, ale nie dla dwóch włóczęgów szukających cienia który ukryłby ich do rana. W końcu wyszliśmy z miasta i dotarliśmy do rezydencji po drugiej stronie wzgórza. Na pierwszy rzut oka widać było że zamieszkiwały je osoby szukającego tego samego co my: ciszy, bezpieczeństwa i pięknego widoku. Oni mieli pieniądze więc spali w luksusowych willach, my nie mieliśmy więc spaliśmy na wydmie obok. Mimo to, zarówno oni jak i my zasnęliśmy przy tym samym widoku na krwistoczerwone Słońce tonące w wodach Pacyfiku.


Rano stanęliśmy na drodze. Mieliśmy do pokonania “ostatnią prostą”, czyli dwa tysiące kilometrów w prostej linii na południe pomiędzy wybrzeżem Pacyfiku a łańcuchem Andów. Ustawiliśmy się na autostradzie kilka kilometrów za miastem, gdzie żaden kierowca nie mógł pokazać nam gestem że nie jedzie w naszą stronę. Tam droga była tylko jedna. To nam dodawało otuchy. Do tego ruch był względnie duży, bo ta jedna droga przyjmowała na siebie cały tranzyt między Chile a Peru i między Chile a Boliwią. Wszystko było idealnie. Tak jak wtedy, gdy robisz ciasto dokładnie według przepisu, a wychodzi ci zakalec.

Mijały godziny i nikt się nie zatrzymywał. Stawaliśmy na drodze, kucaliśmy na piasku, kładliśmy się na plecakach, stawaliśmy, kucaliśmy, kładliśmy się, zmienialiśmy się na wartach, jeden stał, drugi leżał, leżeliśmy z uchem przy asfalcie nasłuchując aut, rozmawialiśmy, mamrotaliśmy, stawaliśmy, kucaliśmy, kładliśmy się, a ciężarówki przemykały jak pustynny wiatr głuchy na krzyk piasku. Porównanie nieprzypadkowe, bo też znajdowaliśmy się na pustyni Atacama. To był mój drugi raz na tej pustyni. Za pierwszym chciałem ją zjeździć rowerem, za drugim na stopa. Człowiek uczy się na błędach, ale nie zawsze wyciąga słuszne wnioski.

Ciało suszyło się w Słońcu, mózg się smażył. Nadzieja na zostanie pierwszym Polsko-Nowozelandzkim zespołem który pokona Atacama na stopa spłynęła z potem na rozgrzany asfalt, wyparowała, dołączyła do obłoków na niebie i odleciała na niedostępne południe. W mojej nagrzanej głowie pojawiła się myśl, że możemy zejść z drogi i iść w głąb pustyni, że tamtędy niedługo przejedzie rajd Dakar i że wystarczy że wypatrzę Małysza, a on nas zawiezie do samego Santiago. Rozważania przerwałem, bo nagle zatrzymał się samochód, osobówka. Spojrzeliśmy na niego nieufnie. Otworzyły się drzwi. Wysiadła dziewczyna może w naszym wieku, z walizeczką rozmiaru samolotowego. Drzwi zamknęły się, samochód zawrócił i odjechał szybko. Dziewczyna podeszła porozmawiać. Też łapała stopa, jechała w pobliże Iquique, gdzie pracowała jako kucharka w kopalni. Wystawiła kciuka. Nie minęło pięć minut, gdy zatrzymała się ciężarówka. Kierowca zapytał dziewczyny dokąd jedzie. Do Iquique. On też ale może zabrać tylko ją, bo nie ma więcej miejsca. Wsiadła. Ciężarówka odjechała. Spojrzałem na Tommy’ego, a on na mnie, obaj z nadzieją że to była fatamorgana.

Zabraliśmy plecaki i ruszyli z powrotem w stronę miasta. Szedłem zmęczony od Słońca, odwodnienia i dźwigania przez pustynię sześćdziesięciu metrów liny, czekana, butów wspinaczkowych i encyklopedii Quebecu, kiedy nagle Tommy krzyknął i pokazał palcem na czarny punkt na ziemi. Przy drodze leżał porzucony portfel. Otworzyliśmy. W środku dokumenty boliwijskiego kierowcy tira i pieniądze w kwocie niemal równej cenie dwóch biletów autobusowych do Santiago. “Gdybym był aniołem stróżem pomógłbym swojemu podopiecznemu właśnie w ten dzień, w tym miejscu, w taki sposób” powiedział Tommy. Przytaknąłem bez wahania, znak był oczywisty. Portfel leżał w miejscu gdzie nie chodzili ludzie, chyba że szukali miejsca do zakopania ciała. Portfel musiał zgubić kierowca, a szansa na to że zorientuje się o zgubie jeszcze przed oddalonym o trzysta kilometrów Iquique, zdąży zawrócić i wypatrzy go z tira zanim kto inny go zabierze, była blisko zeru. Wzięliśmy pieniądze, a portfel z dokumentami wrzuciliśmy do dworcowej skrzynki na listy.

Pieniędzy starczyło na dwa bilety, ale nie bezpośrednie do Santiago, tylko tańsze z przesiadką i nocą spędzoną w La Serena. Tę noc spędziliśmy wśród wysokich traw na polanie przy dworcu autobusowym. Właściwie nie była to polana, a duży, niezagospodarowany teren pełen rowów i pagórków, porośnięty trawą, krzewami i wszelkiego rodzaju zielskiem. Jedni wyprowadzali tam psy, inni robili wszystko czego nie robiliby w centrum miasta gdyby nie rowy, pagórki i wysoka trawa. Mogliśmy czuć się bezpiecznie. Pomijając nawet to, że teren był duży, nierówny i byliśmy w nim zupełnie niewidoczni, to przecież kto chciałby rabować kogoś, kto już śpi w rowie. Tak spędziliśmy kolejną ciepłą noc, na łonie natury, pod rozgwieżdżonym niebem północnego Chile.

W Santiago mieliśmy dużo szczęścia. Skontaktowaliśmy się wcześniej przez couchsurfing z młodą dziewczyną, która zgodziła się nas ugościć. Terapeutka i wróżka, wytatuowana hinduskimi symbolami, o dobrym sercu i szczerym uśmiechu. Czuła bijącą od nas dobrą energię, a nie czuła naszej dwutygodniowej abstynencji od środków czystości. Nie mogliśmy lepiej trafić. Wykąpaliśmy się, wypraliśmy co mogliśmy, wyrzuciliśmy czego nie mogliśmy i opadliśmy na dywan poduszek rozłożonych w salonie. Camila, jak nazywała się nasza dobrodziejka, przygotowała nam kolacje, po czym długo rozmawialiśmy popijając lokalne drinki. Komfort kąpieli, poduszek, dużo śmiechu i prawdziwy posiłek odbudowały nas i naładowały energią. Rano Camila zabrała nas na ostatnie piętro budynku, skąd wyszliśmy na dach na którym, jak na wielu budynkach w Santiago, znajdował się basen dla lokatorów. I chociaż Santiago jest miastem mocno zanieczyszczonym, unoszący się smog nie jest w stanie całkowicie zakryć linii Andów, które podziwialiśmy unosząc się na tafli wody.

Leniwy poranek sprawił, że kiedy wybraliśmy się znowu w drogę było już późno i chociaż Valparaiso leży ledwie dwie i pół godziny drogi od Santiago, dotarliśmy tam już po zmierzchu. Do tego czasu zdobyłem już nazwę hostelu w którym zatrzymał się Sam i może odnaleźlibyśmy go bez problemu gdyby nie to, że akurat w ten dzień wypadały urodziny Tommy’ego, które uroczyście świętowaliśmy w drodze. Dawno wybiła północ kiedy stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami hostelu łupiąc w nie i nawołując Sama. Właściciel hostelu oczywiście chciał się nas pozbyć, więc wyszedł przed drzwi, ale zamiast spodziewanej konfrontacji z agresywnym motłochem usłyszał nietypową historię. Polak i Nowozelandczyk przyjechali do Chile z Boliwii żeby zrobić niespodziankę Australijczykowi, z którym sadzili drzewa w Kanadzie. Nawet jeśli nie uwierzył w prawdziwość tej historii, to przynajmniej docenił wysiłek włożony w jej ułożenie i poszedł obudzić Sama. Ten, schodząc do recepcji prędzej spodziewał się zobaczyć niedźwiedzia polarnego niż naszą dwójkę. Niespodzianka się udała.

W tym miejscu kończył się nasz plan. Nie sądziliśmy że dotrzemy aż do momentu spotkania z Samem i nawet nie sięgnęliśmy myślami dalej w przyszłość. Opcji nie mieliśmy wiele. Znajdowaliśmy się w Chile, w środku nocy, bez większych oszczędności i z bagażem na plecach. Sam nie mógł nam pomóc. Hostel był pełny i właściciel nie chciał nas tam widzieć. Jedyne co mogliśmy zrobić, to zostawić bagaże u Sama i zwyczajowo przespać się pod chmurką. Tyle że ostatnie godziny spędzone na ulicach miasta już nam uświadomiły, że tym razem nie będzie łatwo.

Valparaiso jest znane jako romantyczny port, miasto kolorowych domków, pięćdziesięciu wzgórz, dom artystów, stolica chilijskiej bohemii, miasto narodowego poety Pabla Nerudy, już sama nazwa Valparaiso oznacza "rajską dolinę". Jednak jak każdy port, Valparaiso ma swoją drugą, ciemniejszą stronę. To miasto również tych których wyrzuciło na brzeg morze, lub odepchnęła stolica. Dawni marynarze, niezrozumiani pisarze, mierni muzycy i odmieńcy wszelkiej maści snują się jak cienie po mieście szukając łatwego grosza. Niemal w każdej uliczce i na każdym placu na kogoś natrafialiśmy i byliśmy niemal nieustannie przez kogoś obserwowani. Ci późnonocni spacerowicze uruchomili w nas dawno nieużywany, skryty pod kopułą czaszki dzwoneczek alarmu. Wpadliśmy więc na pomysł noclegu na dachu jakiegoś budynku i przez następną godzinę wbijaliśmy wzrok w mijane mury, sprawdzając czy któryś da się pokonać. Klucząc tak między domkami wspinającymi się po wzgórzu, weszliśmy w korytarz wąskich uliczek. Z jednej z nich wypatrzyliśmy coś, co wyglądało jak dawny ogródek opuszczonego domu. Dojścia do niego broniła kupa złomu, zrzucanego tam zapewne przez sąsiadów. Przeszliśmy po niej ostrożnie i weszliśmy do ogródka, gdzie po uważnym wyczyszczeniu gleby z rozbitego szkła, rozłożyliśmy się pod gałęziami orzechowca. I chociaż zgodnie okrzyknęliśmy ten nocleg najgorszym w życiu, czuliśmy się tam bezpieczni jak u Pana Boga za piecem.




Następną nocą była już ta ostatnia w roku, sylwestrowa, którą w Valparaiso obchodzi się ze szczególnym rozmachem. Rokrocznie do tego ćwierć-milionowego miasta przyjeżdża milion turystów by obejrzeć drugi po Rio de Janerio największy pokaz fajerwerków w Ameryce Południowej. Fajerwerki wystrzeliwane są z osiemnastu punktów ustawionych wzdłuż zatoki Valparaiso aż po sąsiednie Vina del Mar, na długości około trzynastu kilometrów. Miasto z ubiegło nocnej knajpy morderców przemieniło się w gigantyczny festiwal. Wszędzie słychać było muzykę, wszędzie tańczyli ludzie, z nieba co raz opadało confetti, a na ulicach panował tłok jakby Chile właśnie odzyskało niepodległość. Na każdym kroku ktoś nas wciągał w rozmowę, wspólny taniec, czy picie białego wina z wydrążonego melona. Ta karnawałowa bomba wybuchła po północy, a eksplozja rozrzuciła naszą trójkę gringo po różnych kątach miasta. Ja obudziłem się na plaży, Tommy na skarpie za Vina del Mar przytulony do drzewa, a Sam jakby kierowany autopilotem - na schodach prowadzących do swojego hostelu. Ja i Tommy, pamiętając poprzedni nocleg, i tak czuliśmy się jak wygrani na loterii.

Pierwszego dnia nowego roku usiedliśmy wszyscy na plaży i zaczęliśmy rozmawiać o dalszych planach. Było oczywiste że się rozdzielimy. Tommy miał już kupiony bilet na samolot powrotny do Nowej Zelandii, który odlatywał miesiąc później z oddalonej o 6500 km Kolumbii. Sam miał zaplanowane spotkanie z dziewczyną trzy miesiące później w Indiach, na które już zaczynał się spieszyć. Ja miałem najwięcej czasu, ale zamiast kontynuować podróże wolałem zatrzymać się na dłużej w Santiago de Chile, odszukać poznaną tam miesiąc wcześniej piękność i rozejrzeć się za pracą. Rozdzieliliśmy się już w Valparaiso. Sam i Tommy wyruszyli razem na północ, obierając tą samą drogę którą dopiero co przebyłem z Tommy’m, a ja cofnąłem się na wschód do Santiago. Ciężko mi było pozbyć się ich towarzystwa. Obaj byli urodzonymi włóczęgami, dającymi prowadzić się zachciankom i ufnymi we własne szczęście. Takie towarzystwo w podróży, to jak wiatr w żaglach który pomagał mi rozbijać się beztrosko po całym kontynencie. Teraz zostały mi tylko wiosła i siła własnych ramion.

W Santiago zacząłem działać według obmyślonego wcześniej planu. Od razu udałem się do największego w mieście hostelu, o którym słyszałem że zatrudnia pomoc, oferując w zamian darmowy dach nad głową. Poprosiłem o rozmowę z managarem i nie dałem mu się zbyć, dopóki nie obiecał mi przyjęcia do hostelowego staffu. Kosztowało mnie to kilkanaście godzin spędzonych na recepcji, ale i tak nie miałem dokąd indziej pójść. W hostelu nie było dla mnie ani pracy, ani miejsca w pokoju, była za to zgoda na zbudowanie sobie gniazdka w hostelowej rupieciarni. Spędziłem na tym następnych kilka dni. Zrzuciłem wszystkie graty w jeden kąt i oddzieliłem się od nich ścianą materacy, wstawiłem drzwi w puste framugi i zamontowałem na nich łańcuch, pozdejmowałem pajęczyny, odkurzyłem podłogę, przemyłem ściany, zmontowałem łóżko z nieużywanych desek, przytargałem sobie stół i krzesło i wreszcie zniosłem tam swoje rzeczy. Może i był to standard życia barokowego poety, ale wreszcie miałem swój własny kąt.


Pracy w hostelu nigdy nie było dużo i wciąż dysponowałem dużą ilością wolnego czasu. Zacząłem szukać sposobu na zarobek. W Santiago pełno jest ulicznych sprzedawców, działających bez pozwolenia i gotowych w każdym momencie zwinąć swój biznes. Oferują jedzenie, chłodzone napoje, lody, inni wykonują piętnastominutowe masaże, albo urządzają pokazy cyrkowe. Wiedziałem że muszę wśród nich znaleźć miejsce na własny zarobek. Po kilku nieudanych próbach, wpadłem na pomysł sprzedaż lemoniady. Taką zimną lemoniadą z cytryną, miętą i cukrem poczęstowała mnie i Tommy’ego Camila z couchsurfingu, podczas naszej wspólnej wizyty w Santiago. Mięta rosła w hostelowym ogródku, znalazłem tanie cytryny i cukier na rynku, lód na kilogramy na targu rybnym, lodówkę turystyczną na wyprzedaży w markecie budowlanym, udało mi się nawet kupić plastykowe kubki w hurtowych ilościach. Dzięki temu byłem w stanie przygotować 10 litrów lemoniady za dwa i pół dolara, a sprzedawałem ją za dolara od kubka. Ustawiałem się przy wyjściu z najruchliwszej stacji metra o piątej po południu, gdy gorąco było nieznośne, i wyprzedawałem całe dziesięć litrów jeszcze przed siódmą. Dwie godziny takiej pracy pokrywały dwa dni moich wydatków na życie w Santiago.

Ledwie dwa tygodnie od przyjazdu do Santiago miałem już swoją dzienną rutynę, środki na utrzymanie i grupkę znajomych. Z dachem nad głową, hostelowym basenem, weekendowymi wypadami w Andy na wspinaczkę, „lemoniadowym imperium” i wiecznym Słońcem czułem, że wydrapałem sobie własny kącik w raju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz