poniedziałek, 10 marca 2014

Patagonia I - Między wodą a ogniem


Znasz to uczucie, kiedy coś o czym zawsze marzyłeś nagle samo wpada ci do rąk, a ty stoisz jak kołek nie wiedząc co z tym zrobić? Piękna Chilijka zapytała mnie czy nie chciałbym jej towarzyszyć w wyprawie do Patagonii, do parku Torres del Paine, zaliczanego do cudów natury i jednego z najpiękniejszych miejsc na świecie. Jedyne co musiałem zrobić, to entuzjastycznie przytaknąć, ruszyć głową żeby zdobyć trochę grosza, kupić bilet na samolot i cieszyć się najpiękniejszymi chwilami życia. Zamiast tego spojrzałem na nią zaskoczony, odbąknąłem coś o braku pieniędzy i zaproponowałem podróż na stopa. Na szczęście nie udało mi się całkowicie zrujnować wyprawy życia. Los lubi sprzyjać nawet największym idiotom. Takim, którzy widząc most nad rzeką przez którą chcą się przedostać, rąbią most na kawałki i budują sobie tratwę.

Stopa zaczęliśmy łapać w Puerto Montt. To miasto jest bramą do białej plamy na mapie turystycznej Chile. Chociaż geograficznie Puerto Montt leży mniej więcej w połowie długości Chile, zwykle mówi się o tym rejonie jako o południu kraju. Najbardziej turystyczna część Patagonii, czyli park Torres del Paine, Ushuaia i Ziemia Ognista to już tzw. “koniec świata”. Wystarczy jednak połączyć te dwa punkty na mapie żeby doszukać się brakujących 1500 km, o których większość przewodników turystycznych milczy. Zasięgnąłem języka w tej sprawie i dowiedziałem się, że ten dystans można pokonać drogą zwaną Ruta 40, wiodącą przez argentyńską pampę, czyli przez setki kilometry bezdroży. A co znajduje się po stronie chilijskiej? Tutaj pojawiały się rozbieżne informacje. Przeważał pogląd, że tam nie ma dróg. Owszem, jest kilka wiosek rybackich, ale żeby się do nich dostać trzeba przeprawiać się łódkami. Inni twierdzili, że da się przejechać samochodem na Zachód od Andów, ale tylko do jakiegoś punktu, bo dalej zaczynają się wieczne lody. To była tzw. Carretera Austral, czyli droga południowa. Jechać tam na stopa? Wariactwo, tam może przejeżdżać jedno auto dziennie, a i to nie każdego dnia. Wybraliśmy tą drogę.

Łapanie stopa z Nadią z początku przypominało zatrzymywanie taksówki na Manhattanie. Ledwo wychyliła rękę, już parkowało obok niej auto. Pierwszymi kierowcami którzy nas podwieźli, było dwóch młodych pracowników wieży kontroli lotniczej w Puerto Montt. Jechali na tzw. “ferię” do wioski o nazwie Lenka i zaproponowali żebyśmy im towarzyszyli. Feria okazała się chilijskim odpowiednikiem naszego odpustu. Różni się tym, że jest pozbawiona religijnego kontekstu. Jest to święto wioski, którego datę ustala stolica regionu w taki sposób, żeby w każdy weekend lata w jakieś wiosce regionu trwało święto. Poza tym we wszystkim przypominała odpust. Występ zespołu gospodyń wiejskich, regionalne jedzenie, tanie błyskotki i mnóstwo alkoholu. Zamówiliśmy dwa duże curanto, typowe dla południa Chile. Są to ostrygi, mięso, ziemniaki i warzywa, wędzone w wykopanej w ziemi i wyłożonej rozgrzanymi kamieniami dziurze.

Gdy opuściliśmy ferię, było już zbyt późno żeby łapać dalej stopa. Pożegnaliśmy się z chłopakami i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Nie dalej niż kilometr za miastem, zobaczyliśmy deltę niewielkiej rzeki wpadającej do Pacyfiku. Duży, płaski teren, niemal pozbawiony roślinności, z pięknym widokiem na ocean. Rozbiliśmy się namiotem w miejscu nie widocznym z drogi, znacznie oddalonym od spokojnych fal Pacyfiku, ale znajdującym się w bliskim sąsiedztwie rzeki, w której wzięliśmy wieczorną kąpiel. W nocy obudziła mnie Nadia, zaniepokojona jakimś dźwiękiem. Zdawało jej się, że słyszy plusk wody podpływającej pod namiot. Długo starałem się ją zbyć, niechętny do wyjścia ze śpiwora. Tłumaczyłem że ciemność płata jej figle, że słyszy wiatr, rzekę, itp. Nalegała jednak, więc skapitulowałem i wyszedłem z namiotu. Wróciłem szybciej niż myślałem.
“Nadia, wstawiaj. Musimy uciekać”.
“Co się stało”?
“Przypływ. Zaraz będziemy pod wodą”.
Wyskoczyła z namiotu. Zebraliśmy rzeczy w kupę i wyrzuciliśmy plecaki na zewnątrz. Wyciągnąłem z ziemi śledzie namiotu. W środku nocy, na gaciach, z dużymi plecakami, trzymając we dwójkę rozłożony namiot, uciekaliśmy od depczących nam po piętach wód przypływu. Zatrzymaliśmy się dopiero blisko drogi, gdzie było więcej roślinności i gdzie byliśmy poza zasięgiem oceanu. Tam rzuciliśmy się na ziemię i zanieśliśmy śmiechem myśląc o naszej “wielkiej ucieczce”. Gdyby Nadia mnie nie obudziła, zrobiłyby to dopiero delfiny.

 

Następnego dnia dotarliśmy na stopa do miejsca, gdzie faktycznie kończy się droga na południe. Patrząc na mapę, na postrzępiony kawałek terenu, na którym ocean spotyka się z górami, nasz projekt wydawał się całkowicie szalony. Okazało się jednak, że podróż przez te tereny przypominała chodzenie w ciemności ze świecą. Po każdych dwóch krokach odsłaniał się kolejny fragment drogi. Gdy nie mogliśmy już kontynuować drogą lądową, dalej zabierał nas prom. Musieliśmy odbyć trzy przeprawy. Nie płaciliśmy za żadną, bo płaciło się od samochodu. Po drodze zapoznawaliśmy się z pasażerami promu. To byli głównie młodzi ludzie, podczas swojej wielkiej wyprawy na południe. Najwięcej było rowerzystów, kilku autostopowiczów, a nawet jeden śmiałek wybierający się w wielomiesięczną, pieszą wyprawę. Aut było niewiele i rzadko należały do turystów. Obcokrajowców było dwóch - ja i Amerykanin John.

W przeciągu dwóch kolejnych dni spędziliśmy kilkanaście godzin na wodzie. Noc zastała nas w rybackiej wioseczce Hornopiren, gdzie czekaliśmy na odpływający raz dziennie prom. Na nim przeżyliśmy sztorm, stłoczeni z kilkunastoma osobami w maleńkiej kajucie. Ze szpary w drzwiach co raz chlustała woda, z podawanej w kółku butelki chlustało wino. Promem przewożono kilka aut i myśleliśmy, że ich kierowcy zlitują się nad nami i po przycumowaniu do brzegu od razu zabiorą nas w dalszą drogę, ale sztorm musiał popsuć im humory. Pognali, nie oglądając się za siebie. Za nimi pojechali rowerzyści. Kilku autostopowiczów stanęło skonsternowanych w grupce. Ja z Nadią ruszyliśmy pieszo przed siebie.

 

Szliśmy drogą gruntową przez las deszczowy. Otaczała nas roślinność, jakiej jeszcze nie znałem. Olbrzymie, porośnięte mchem drzewa, gigantyczne paprocie, liście nalca dwukrotnie większe od korpusu człowieka. Cała roślinność tryskająca zdrową, soczystą, jaskrawą zielenią. Gdzieś w głębi tej zieleni las tętnił życiem. Słychać było egzotyczny śpiew ptaków, krótkie, przerywane wrzaski małp. Nie pokazywały nam się jednak, a gąszcz roślinności grubym murem bronił wejścia do tego magicznego świata, nakazując trzymać się drogi i nie wychylać zbyt daleko wścibskiego nosa. Szliśmy we dwójkę, przez tą krainę ograniczoną od Północy i Zachodu oceanem, od Wschodu górami, od Południa wiecznym lodem. Zabiło we mnie serce odkrywcy, puściły wodze wyobraźnia. Poczułem się jak bohaterowie “Lądu zapomnianego przez czas”, gdy ich oczom po raz pierwszy ukazała się odcięta od świata, prehistoryczna wyspa.

To miejsce okazało się parkiem Pumalin, wykupionym przez amerykańskiego multimiliardera Tompkinsa. Ciche odsprzedawanie terenów w Chile amerykańskim inwestorom to proces trwający od dawna na dużą skalę i dopiero w ostatnim czasie pojawił się przeciw niemu głos protestu w postaci kampanii “Patagonia sin represas”. Sprzedaż Amerykaninowi jednego z największych klejnotów Chile, parku Pumalin, odebrano jako bolesny cios. Okazało się jednak, że Tompkins nie zamienił parku w olbrzymią elektrownię wodną, jak to miało miejsce w innych częściach Patagonii. Wręcz przeciwnie, nie dokonał żadnej inwestycji w tym miejscu, pozostawił park praktycznie nienaruszony. Nie tylko nie powstaje tam żadna elektrownia, nie ma tam też hoteli, stworzono niewiele szlaków turystycznych. Sam właściciel dostaje się do wybudowanej gdzieś w głębi hacjendy helikopterem. Kontrowersyjna sprawa. Czy oznacza to, że park znajduje się w rękach chciwca, który w oblicza wojny o wodę pitną zawłaszczył sobie ten najbogatszy na świecie rejon? Czy też Amerykanin zapobiegł powstaniu w tym miejscu wielkich inwestycji i uchronił ten skrawek ziemi przed niszczycielską działalnością człowieka?

 

W obliczu piękna parku, postanowiliśmy iść pieszo do następnej, położonej o dwa dni drogi wioski. Nie łapaliśmy stopa, a jednak stop złapał się sam. Zatrzymał się przed nami pick up robotników drogowych i niewiele myśląc wskoczyliśmy na pakę. Oglądając z niej mijane wodospady zaklinaliśmy się, że w drodze powrotnej zatrzymamy się w parku na dłużej. Przepiękny zachód Słońca oglądaliśmy już z wioski Chaitén. Ta miejscowość jest znana za sprawą wulkanu o tej samej nazwie, który po 9500 lat uśpienia wybuchł w 2008 roku. Ludność zdążono ewakuować, ale erupcja wywołała olbrzymie spustoszenie w roślinności, zwierzętach i budynkach, na długie lata zmieniając panoramę okolicy. W rozmowie z Nadią doszliśmy do wniosku, że Polska i Chile mają ten wspólny mianownik, jakim jest zagrożenie ze strony sąsiednich mocarstw. My od zawsze zmagaliśmy się z ambicjami imperium, oni z potęgą wulkanów i oceanu.

 

Nasz obóz rozbiliśmy po dramatycznym poszukiwaniu wolnego skrawka terenu w puszczy, przy ponaglających grzmotach zbliżającej się burzy. Przyzwyczajaliśmy się do deszczu, który przez długi czas był naszym towarzyszem podróży. W tych rejonach przypada ponoć średnio trzysta sześćdziesiąt dni deszczowych rocznie, podczas gdy na Północy są to dwa dni w roku. Burza trwała całą noc, a towarzyszyły jej niepokojące dźwięki puszczy. Zupełnie jakby trwał tam wielki bal nieznanych nam gatunków zwierząt, na który nie zostaliśmy zaproszeni.

Rano wróciliśmy na drogę, na której coraz częściej można było zobaczyć asfalt. Mieliśmy okazję skonfrontować z prawdą mit o tym, że w tych rejonach nie przejeżdża więcej niż jedno auto dziennie. Okazało się to bajką, bo niemal każdego dnia doliczaliśmy się dziesięciu aut, czasem nawet nie starczało nam palców u dłoni do ich liczenia. Zwykle rano ruszaliśmy marszem, co kilka godzin udało nam się przejechać kilkanaście kilometrów na pace auta, a nasza średnia prędkość pozwalała nam na rywalizację z rowerzystami. Po trzech dniach od opuszczenia promu, wciąż widywaliśmy te same twarze. Podrzucali nas zwykle robotnicy drogowi, którzy opowiedzieli nam o wieloletnim projekcie zbudowania porządnej, asfaltowej drogi na całym pokonywanym przez nas odcinku. Myśl o tym pomagała przetrwać wielogodzinne wyczekiwanie hałasu silnika. Byliśmy sami na wyboistej, gruntowej drodze, otoczeni puszczą, w miejscu gdzie pewnie już niedługo pojawi się ruchliwa autostrada.

 

Ta sama myśl pomogła nam przetrwać pobyt w Santa Lucia - wiosce, którą okrzyknęliśmy “piekłem autostopowiczów”. Dotarliśmy tam zmarznięci i przemoknięci, gotowi zapłacić za nocleg, żeby trochę się ogrzać. Jedyny hotel w wiosce, którym była wiejska chata z kilkoma dwupiętrowymi łóżkami w niewielkim pokoju, był pełny. Mieliśmy wrażenie, że we wiosce przebywa tyle samo autostopowiczów i rowerzystów, co mieszkańców. Szczęśliwie zostaliśmy zaproszeni do domku letniskowego rodziny z Santiago, która co roku przyjeżdżała w to miejsce na ryby. Ogrzaliśmy się przy kominku, zjedliśmy wspólnie kolację, pozwolili nam rozbić się w ogródku i dostarczyli suche drewno na ognisko. Rano wyruszyliśmy na drogę i doszło do nas, czemu w wiosce jest tak dużo podróżników. Po prostu nie dało się z niej wydostać. Nie było autobusu, nie było samochodów, była grupa kilkunastu autostopowiczów z kciukami wystawionymi nad pustą drogą. Dalej ruszyliśmy na piechotę. Zrozumieliśmy, że przed nami długa podróż.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz