środa, 26 marca 2014

Patagonia II - Kraina lodu

Ciężko jest podróżować, kiedy każdy kolejny pejzaż chwyta za serce i nie pozwala odwrócić od siebie oczu. Kiedy każde mijane miejsce jest tym najpiękniejszym na świecie i nic nie może się z nim równać. Kiedy umysł każe iść naprzód, ale ciało nie reaguje, przekonane że już dotarło do celu swojego wędrówki. Niemal na każdym zakręcie oglądałem się za siebie, świadom że może już nigdy nie będzie mi dane zobaczyć czegoś równie pięknego. A jednak kilka kroków dalej natura chwaliła się kolejnym cudem, jak czarodziej zwlekający z pokazaniem swoich najlepszych sztuczek.

Park Queulat był jednym z tych miejsc, gdzie powiedziałem “to już to, nie ma sensu dalej szukać, nic się z tym nie może równać”. Park absolutnie dziewiczy, pełen już nie uroku, a czystej magii. Nie bez powodu jeden ze szlaków turystycznych nazywa się Bosque encantado, zaczarowany las. Uchyla on rąbka tego, co kryje się w tej niemal nieznanej człowiekowi puszczy. Szlak jest podróżą przez milion odcieni zieleni; przez mchy i pnącza; przez drewniane mostki nad krystalicznie czystymi strumieniami; przez nierealną kompozycję wody i roślin. Na końcu tej drogi znajduje się dolina otoczona skałami. Z ich ścian spływają potężne wodospady do mlecznobiałego źródła, nad którym góruje dostojny lodowiec.



Ledwie opuściliśmy te widoki, a już dzień później zatęskniliśmy do nich i zawróciliśmy, by jeszcze raz dać się porwać magii parku. Odwiedziliśmy kolejną skrywaną przez niego perłę - Ventisquiero colgante, przewieszony lodowiec. To miejsce, w którym rozległy lodowiec osadzony na szczytach czarnych skał, schodzi do szerokiego żlebu i wyrzuca w głąb doliny strumienie wody w postaci niezliczonych wodospadów. Rodzi się w tym miejscu niespokojna rzeka, która z morderczą siłą toruje sobie drogę do oceanu. Nie widzieliśmy w tym miejscu turystów, poza jednym człowiekiem medytującym na drewnianej ławeczce punktu widokowego. Miałem wrażenie, że długo zwlekał z opuszczeniem tego miejsca, świadom że tęsknota już zawsze będzie mu kazała tu wracać.

Na ten trekking wybraliśmy się z parą, która podwiozła nas na stopa. Oboje byli przodkami Indian z plemienia Mapuche, rdzennych dla obszaru dzisiejszego Chile. Nie ma już czystej krwi Mapuche, wszyscy posiadają jakąś domieszkę Hiszpańską, chociaż wyraźnie odznaczają się ciemniejszą karnacją. Jednak to nie kolor skóry jest tym, co najbardziej odróżnia ich od potomków europejczyków. Hector i Aimara co rusz zatrzymywali się na drodze, pokazując nam znane sobie gatunki ziół i roślin. Potrafili podać nazwę i zastosowanie lecznicze niemal wszystkiego, co wyrastało z gleby. Mapuche w języku ludowym oznacza “Lud Ziemi”, a wiedza którą posiadali ci zaślubieni Matce Ziemi Indianie, do dziś jest wysysana z mlekiem przez ich potomków. Kilka godzin spędzonych z Hectorem i Aimarą pokazały mi, jak znakomicie znali i rozumieli kraj, z którego pochodzili. Od razu pomyślałem o Kanadyjczykach i ich nieufności do wszystkiego, co nie pochodzi z supermarketu. Stojąc spragnieni przed wytryskającym ze skały, najczystszym górskim źródle, zamiast napić się z niego, wolą poczekać na okazję pójścia do sklepu i kupienia wody Evan, w plastykowej butelce przywiezionej z Francji.


Następnym etapem podróży było Coyhaique, miasto które bez wahania uznałem za stolicę południowego Chile. Nie jest to żadna metropolia, ale posiada lotnisko, supermarkety, hotele, wypożyczalnie samochodów. Miasto, które bez problemu można przejść pieszo, a jednak jest wyspą cywilizacji wśród ledwo tkniętej przez człowieka dziczy. Złapaliśmy tam trochę oddechu, odpoczęliśmy od wilgoci otoczenia, posiłków z ryżu i soi, kąpieli w wodzie spływającej z lodowców. Tymczasem ze smutkiem myślałem o tym miejscu, które jest skazane na zagładę ze strony przemysłu turystycznego. Fakt posiadania tego zalążka infrastruktury w postaci lotniska i kilku hoteli, przy jednoczesnej bliskości wciąż mało znanych skarbów natury, musi zaowocować nadejściem choroby, która zniszczy to miejsce i jego okolice. Ten rejon już jest na celowniku dużych agencji turystycznych. Gdy ludzie zaczną szukać alternatywy dla zatłoczonego Puerto Natales, o którym jeszcze kilkanaście lat temu mało kto słyszał, odnajdą Coyhaique i rozsadzą je od środka. Z oazy spokoju jaką jest teraz, zamieni się w natrętne miasto, napastliwie oferujące wycieczki, noclegi i sprzęt turystyczny, a na ławeczce przy Ventisquiero Colgante, na której samotnie siedział medytujący mężczyzna, stanie taras hotelu Mariott Ventisquiero Lodge.

W drodze na południe od Coyhaique podwiózł nas farmer swoim traktorem z pustą, po sprzedanym w mieście drewnie, przyczepką. Prosty, przemiły człowiek zaskoczył nas dwoma rzeczami. Po pierwsze, jego życie toczyło się na okręgu o średnicy 30 km, z jedną 200 kilometrową wyprawą zagraniczną do Argentyny. W ciągu dwóch ostatnich dni widzieliśmy więcej świata, niż on w przeciągu całego swojego życia. Po drugie, ten okrąg na którym toczyło się jego życie, był w większości jego własnością. Posiadał dziesiątki hektarów terenu, setki sztuk bydła i tysiące owiec, o łącznej wartości liczonej w setkach tysięcy dolarów. Nie był tego pewny, ale dopuszczał założenie, że może być milionerem. Nie sprawiał też wrażenia, jakby wiele go to obchodziło. Ziemia była w rodzinie od dziada pradziada, z każdym pokoleniem trochę się rozrastała, inwentarz się mnożył, a on zajmował się tym jak go nauczył ojciec i jak on później nauczył swojego syna. Co więcej, wcale nie byli najbogatszymi w okolicach. Cały ten rejon rozległych pastwisk należał do niewielkiej grupy osób, która osiedliła się tam, gdzie nikt inny nie chciał, a której później nikt stamtąd nie wygonił. Grupa milionerów w podartych portkach.

Tymczasem pejzaż, od wyjazdu z parku Queulat, znacznie się zmienił. Las deszczowy i ciemne skały górujące nad rozległą puszczą zostały zastąpione pastwiskami na niewielkich wzgórzach. Ustał deszcz, a w jego miejsce pojawił się wiatr świszczący w trawie i przeganiający chmury po jaśniejszym teraz niebie. Tylko tu i ówdzie, z niemal równego terenu wystrzeliwały pojedyncze skały. Pośród takiego krajobrazu, nagle pojawiło się naszym oczom niewielkie pasmo górskie na Zachodzie. Pokryte śniegiem i lodem postrzępione szczyty o alpejskich rysach, oraz otaczające je kręgiem niższe góry, o łagodniejszych stokach. Wyglądało to jak potężna forteca o strzelistych wieżach, którą ogradzały mury obronne. Kierowca wyjaśnił nam, że to Cerro Castillo, Góra Zamkowa. Ten szczyt posiada magnetyczny urok. Zarazem piękny i groźny, widoczny z każdego punktu otaczających go równin, nie daje przejść obok siebie obojętnie. Podjęliśmy błyskawiczną decyzję. Podziękowaliśmy kierowcy, który ledwie kilkanaście minut wcześniej zabrał nas z drogi, wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy iść w stronę góry.

Większość pierwszego dnia trekkingu zabrało przejście zalesionych równin, oddzielających pasmo górskie od drogi. Po nich przyszło strome, trzygodzinne podejście na przełęcz. Nawet gdybyśmy szli cały dzień po płaskim terenie i bez bagażu, dla Nadii byłby to największy trekking życia. Tymczasem przechodziła chrzest bojowy z dwudziesto-kilogramowym plecakiem na dużej stromiźnie i nie pisnęła słowa. Na zaśnieżonej przełęczy widoki wynagrodziły nam trud podejścia. Stanęliśmy we wrotach do królestwa skały i lodu, a mroźny wiatr świszczał nam w uszach. Zapatrzeni w mijany z bliska lodowiec zeszliśmy do doliny i rozbiliśmy się namiotem w widłach rzeki, gdzie rozpaliliśmy duże ognisko. Niesamowite, że przez cały ten czas nie spotkaliśmy po drodze żywej duszy.


Drugiego dnia podeszliśmy do mlecznoniebieskiej laguny. Tutaj dopiero spotkaliśmy dwójkę turystów, którzy okazali się Rosjanami. Dziewczyna mówiła biegle po polsku i niespodziewanie, na tym niedostępnym odludziu mogłem porozmawiać w ojczystym języku. Przy lagunie szlak praktycznie się urywał i musieliśmy wspiąć się po stromym zboczu, po osuwających się spod nóg kamieniach. Podczas podejścia Nadia uszkodziła sobie stopę, ale adrenalina i widoki powodowały, że jeszcze tego nie czuła. Kiedy wyszliśmy na szczyt osuwiska, w końcu stanęliśmy przed tronem cesarza, twarzą w twarz z majestatycznym Cerro Castillo. To był moment, w którym poczułem, że dotarłem do celu swojej tułaczki. Dwie Ameryki, miesiące pracy, tysiące kilometrów busami i na stopa, a w końcu marsz z plecakiem, żeby dotrzeć do miejsca, które wreszcie zaspokoiło dręczący mnie od dawna głód. Cerro Castillo emanowało mistyczną potęgą.

Nie zdaliśmy sobie sprawy jak długo kontemplowaliśmy widoki, aż do momentu gdy Słońce zaczęło chować się za horyzontem. Rozpoczęliśmy szybkie zejście z przełęczy przy świetle czołówek, ale kiedy ciemność zapanowała na dobre, zgubiliśmy szlak i musieliśmy rozbić się na pierwszej napotkanej na stoku płaszczyźnie. Nie było w okolicy wody, a do jedzenia mieliśmy tylko ryż i zupki chińskie których nie mogliśmy ugotować, więc głodni położyliśmy się spać i głodni wstaliśmy. Następny dzień wystawił nas na ciężką próbę. Nadii zaczęła dokuczać opuchnięta stopa, byliśmy zmęczeni brakiem jedzenia i wody. Z godziny na godziny Nadia czuła się gorzej, aż nie była w stanie przejść kilkudziesięciu metrów bez odpoczynku. Mieliśmy do pokonania jeszcze dziewięć kilometrów równin dzielących nas od wioski. Wziąłem od Nadii plecak, ale obładowany łącznie czterdziestoma kilogramami, o pustym brzuchu, włóczyłem nogami jak skazaniec idący na stryczek.

Mimo trudności dotarliśmy do wioski i spędziliśmy resztę dnia leżąc na ziemi, topiąc w ustach kolejne tabliczki czekolady i popijając je winem. Naszym następnym celem było dużo bardziej turystyczne Puerto Tranquilo, leżące nad największym chilijskim jeziorem Lago General Carrera, dzielonym z Argentyną. Wynajęta motorówka dowiozła nas do wyrastających sponad tafli jeziora Cuevas de Marmol. Marmurowe jaskinie o cudownych kształtach rzeźbionych przez wodę, które odsłaniają się gdy obniża się poziom jeziora, są kolejną z pereł Patagonii. Ja tymczasem nie mogłem oderwać wzroku od skały, której kształt, tekstura i położenie tworzy z tego miejsca raj wspinaczkowy. Dużej później dowiedziałem się, że zwiedzaliśmy jaskinie krótko po przeprowadzonych w tym rejonie zawodów we wspinaczce bulderowej.

Po wizycie w Puerto Tranquilo stanęliśmy przed dylematem. Zbliżaliśmy się powoli do lodowców, zamykających dalszą drogę na Południe po tej stronie Andów. Musieliśmy zacząć myśleć o przekroczeniu gór i kontynuowaniu drogi po stronie Argentyńskiej. Z miejsca w którym się znajdowaliśmy, odbijała ostatnia droga na Wschód i powinniśmy natychmiast nią podążyć. Tyle że nie mieliśmy już żadnej gotówki, a w tych rejonach bankomaty nie stoją przy każdym supermarkecie. Z dwóch najbliższych, jeden był oddalony o dwa dni drogi na Północ, drugi o dzień na Południe. Od razu przyszedł mi do głowy plan, który na wpół świadomie układał mi się w myślach sam już od dłuższego czasu: zapomnieć o wiodącym na Wschód asfalcie, jechać na Południe do Cochrane, skorzystać z bankomatu, kontynuować tym samym kursem aż do Villa O’Higgins, gdzie kończy się droga, przeprawić się z rybakami przez rzekę i ocierając się o Campo de Hielo, wielką lodową pustynię, przeprawić pieszo przez góry i dojść aż do położonego po stronie Argentyńskiej El Chalten. Jeśli tylko dowiemy się wpierw, co się dzieje z puchnącą stopą Nadii...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz