środa, 26 marca 2014

Patagonia II - Kraina lodu

Ciężko jest podróżować, kiedy każdy kolejny pejzaż chwyta za serce i nie pozwala odwrócić od siebie oczu. Kiedy każde mijane miejsce jest tym najpiękniejszym na świecie i nic nie może się z nim równać. Kiedy umysł każe iść naprzód, ale ciało nie reaguje, przekonane że już dotarło do celu swojego wędrówki. Niemal na każdym zakręcie oglądałem się za siebie, świadom że może już nigdy nie będzie mi dane zobaczyć czegoś równie pięknego. A jednak kilka kroków dalej natura chwaliła się kolejnym cudem, jak czarodziej zwlekający z pokazaniem swoich najlepszych sztuczek.

Park Queulat był jednym z tych miejsc, gdzie powiedziałem “to już to, nie ma sensu dalej szukać, nic się z tym nie może równać”. Park absolutnie dziewiczy, pełen już nie uroku, a czystej magii. Nie bez powodu jeden ze szlaków turystycznych nazywa się Bosque encantado, zaczarowany las. Uchyla on rąbka tego, co kryje się w tej niemal nieznanej człowiekowi puszczy. Szlak jest podróżą przez milion odcieni zieleni; przez mchy i pnącza; przez drewniane mostki nad krystalicznie czystymi strumieniami; przez nierealną kompozycję wody i roślin. Na końcu tej drogi znajduje się dolina otoczona skałami. Z ich ścian spływają potężne wodospady do mlecznobiałego źródła, nad którym góruje dostojny lodowiec.



Ledwie opuściliśmy te widoki, a już dzień później zatęskniliśmy do nich i zawróciliśmy, by jeszcze raz dać się porwać magii parku. Odwiedziliśmy kolejną skrywaną przez niego perłę - Ventisquiero colgante, przewieszony lodowiec. To miejsce, w którym rozległy lodowiec osadzony na szczytach czarnych skał, schodzi do szerokiego żlebu i wyrzuca w głąb doliny strumienie wody w postaci niezliczonych wodospadów. Rodzi się w tym miejscu niespokojna rzeka, która z morderczą siłą toruje sobie drogę do oceanu. Nie widzieliśmy w tym miejscu turystów, poza jednym człowiekiem medytującym na drewnianej ławeczce punktu widokowego. Miałem wrażenie, że długo zwlekał z opuszczeniem tego miejsca, świadom że tęsknota już zawsze będzie mu kazała tu wracać.

Na ten trekking wybraliśmy się z parą, która podwiozła nas na stopa. Oboje byli przodkami Indian z plemienia Mapuche, rdzennych dla obszaru dzisiejszego Chile. Nie ma już czystej krwi Mapuche, wszyscy posiadają jakąś domieszkę Hiszpańską, chociaż wyraźnie odznaczają się ciemniejszą karnacją. Jednak to nie kolor skóry jest tym, co najbardziej odróżnia ich od potomków europejczyków. Hector i Aimara co rusz zatrzymywali się na drodze, pokazując nam znane sobie gatunki ziół i roślin. Potrafili podać nazwę i zastosowanie lecznicze niemal wszystkiego, co wyrastało z gleby. Mapuche w języku ludowym oznacza “Lud Ziemi”, a wiedza którą posiadali ci zaślubieni Matce Ziemi Indianie, do dziś jest wysysana z mlekiem przez ich potomków. Kilka godzin spędzonych z Hectorem i Aimarą pokazały mi, jak znakomicie znali i rozumieli kraj, z którego pochodzili. Od razu pomyślałem o Kanadyjczykach i ich nieufności do wszystkiego, co nie pochodzi z supermarketu. Stojąc spragnieni przed wytryskającym ze skały, najczystszym górskim źródle, zamiast napić się z niego, wolą poczekać na okazję pójścia do sklepu i kupienia wody Evan, w plastykowej butelce przywiezionej z Francji.


Następnym etapem podróży było Coyhaique, miasto które bez wahania uznałem za stolicę południowego Chile. Nie jest to żadna metropolia, ale posiada lotnisko, supermarkety, hotele, wypożyczalnie samochodów. Miasto, które bez problemu można przejść pieszo, a jednak jest wyspą cywilizacji wśród ledwo tkniętej przez człowieka dziczy. Złapaliśmy tam trochę oddechu, odpoczęliśmy od wilgoci otoczenia, posiłków z ryżu i soi, kąpieli w wodzie spływającej z lodowców. Tymczasem ze smutkiem myślałem o tym miejscu, które jest skazane na zagładę ze strony przemysłu turystycznego. Fakt posiadania tego zalążka infrastruktury w postaci lotniska i kilku hoteli, przy jednoczesnej bliskości wciąż mało znanych skarbów natury, musi zaowocować nadejściem choroby, która zniszczy to miejsce i jego okolice. Ten rejon już jest na celowniku dużych agencji turystycznych. Gdy ludzie zaczną szukać alternatywy dla zatłoczonego Puerto Natales, o którym jeszcze kilkanaście lat temu mało kto słyszał, odnajdą Coyhaique i rozsadzą je od środka. Z oazy spokoju jaką jest teraz, zamieni się w natrętne miasto, napastliwie oferujące wycieczki, noclegi i sprzęt turystyczny, a na ławeczce przy Ventisquiero Colgante, na której samotnie siedział medytujący mężczyzna, stanie taras hotelu Mariott Ventisquiero Lodge.

W drodze na południe od Coyhaique podwiózł nas farmer swoim traktorem z pustą, po sprzedanym w mieście drewnie, przyczepką. Prosty, przemiły człowiek zaskoczył nas dwoma rzeczami. Po pierwsze, jego życie toczyło się na okręgu o średnicy 30 km, z jedną 200 kilometrową wyprawą zagraniczną do Argentyny. W ciągu dwóch ostatnich dni widzieliśmy więcej świata, niż on w przeciągu całego swojego życia. Po drugie, ten okrąg na którym toczyło się jego życie, był w większości jego własnością. Posiadał dziesiątki hektarów terenu, setki sztuk bydła i tysiące owiec, o łącznej wartości liczonej w setkach tysięcy dolarów. Nie był tego pewny, ale dopuszczał założenie, że może być milionerem. Nie sprawiał też wrażenia, jakby wiele go to obchodziło. Ziemia była w rodzinie od dziada pradziada, z każdym pokoleniem trochę się rozrastała, inwentarz się mnożył, a on zajmował się tym jak go nauczył ojciec i jak on później nauczył swojego syna. Co więcej, wcale nie byli najbogatszymi w okolicach. Cały ten rejon rozległych pastwisk należał do niewielkiej grupy osób, która osiedliła się tam, gdzie nikt inny nie chciał, a której później nikt stamtąd nie wygonił. Grupa milionerów w podartych portkach.

Tymczasem pejzaż, od wyjazdu z parku Queulat, znacznie się zmienił. Las deszczowy i ciemne skały górujące nad rozległą puszczą zostały zastąpione pastwiskami na niewielkich wzgórzach. Ustał deszcz, a w jego miejsce pojawił się wiatr świszczący w trawie i przeganiający chmury po jaśniejszym teraz niebie. Tylko tu i ówdzie, z niemal równego terenu wystrzeliwały pojedyncze skały. Pośród takiego krajobrazu, nagle pojawiło się naszym oczom niewielkie pasmo górskie na Zachodzie. Pokryte śniegiem i lodem postrzępione szczyty o alpejskich rysach, oraz otaczające je kręgiem niższe góry, o łagodniejszych stokach. Wyglądało to jak potężna forteca o strzelistych wieżach, którą ogradzały mury obronne. Kierowca wyjaśnił nam, że to Cerro Castillo, Góra Zamkowa. Ten szczyt posiada magnetyczny urok. Zarazem piękny i groźny, widoczny z każdego punktu otaczających go równin, nie daje przejść obok siebie obojętnie. Podjęliśmy błyskawiczną decyzję. Podziękowaliśmy kierowcy, który ledwie kilkanaście minut wcześniej zabrał nas z drogi, wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy iść w stronę góry.

Większość pierwszego dnia trekkingu zabrało przejście zalesionych równin, oddzielających pasmo górskie od drogi. Po nich przyszło strome, trzygodzinne podejście na przełęcz. Nawet gdybyśmy szli cały dzień po płaskim terenie i bez bagażu, dla Nadii byłby to największy trekking życia. Tymczasem przechodziła chrzest bojowy z dwudziesto-kilogramowym plecakiem na dużej stromiźnie i nie pisnęła słowa. Na zaśnieżonej przełęczy widoki wynagrodziły nam trud podejścia. Stanęliśmy we wrotach do królestwa skały i lodu, a mroźny wiatr świszczał nam w uszach. Zapatrzeni w mijany z bliska lodowiec zeszliśmy do doliny i rozbiliśmy się namiotem w widłach rzeki, gdzie rozpaliliśmy duże ognisko. Niesamowite, że przez cały ten czas nie spotkaliśmy po drodze żywej duszy.


Drugiego dnia podeszliśmy do mlecznoniebieskiej laguny. Tutaj dopiero spotkaliśmy dwójkę turystów, którzy okazali się Rosjanami. Dziewczyna mówiła biegle po polsku i niespodziewanie, na tym niedostępnym odludziu mogłem porozmawiać w ojczystym języku. Przy lagunie szlak praktycznie się urywał i musieliśmy wspiąć się po stromym zboczu, po osuwających się spod nóg kamieniach. Podczas podejścia Nadia uszkodziła sobie stopę, ale adrenalina i widoki powodowały, że jeszcze tego nie czuła. Kiedy wyszliśmy na szczyt osuwiska, w końcu stanęliśmy przed tronem cesarza, twarzą w twarz z majestatycznym Cerro Castillo. To był moment, w którym poczułem, że dotarłem do celu swojej tułaczki. Dwie Ameryki, miesiące pracy, tysiące kilometrów busami i na stopa, a w końcu marsz z plecakiem, żeby dotrzeć do miejsca, które wreszcie zaspokoiło dręczący mnie od dawna głód. Cerro Castillo emanowało mistyczną potęgą.

Nie zdaliśmy sobie sprawy jak długo kontemplowaliśmy widoki, aż do momentu gdy Słońce zaczęło chować się za horyzontem. Rozpoczęliśmy szybkie zejście z przełęczy przy świetle czołówek, ale kiedy ciemność zapanowała na dobre, zgubiliśmy szlak i musieliśmy rozbić się na pierwszej napotkanej na stoku płaszczyźnie. Nie było w okolicy wody, a do jedzenia mieliśmy tylko ryż i zupki chińskie których nie mogliśmy ugotować, więc głodni położyliśmy się spać i głodni wstaliśmy. Następny dzień wystawił nas na ciężką próbę. Nadii zaczęła dokuczać opuchnięta stopa, byliśmy zmęczeni brakiem jedzenia i wody. Z godziny na godziny Nadia czuła się gorzej, aż nie była w stanie przejść kilkudziesięciu metrów bez odpoczynku. Mieliśmy do pokonania jeszcze dziewięć kilometrów równin dzielących nas od wioski. Wziąłem od Nadii plecak, ale obładowany łącznie czterdziestoma kilogramami, o pustym brzuchu, włóczyłem nogami jak skazaniec idący na stryczek.

Mimo trudności dotarliśmy do wioski i spędziliśmy resztę dnia leżąc na ziemi, topiąc w ustach kolejne tabliczki czekolady i popijając je winem. Naszym następnym celem było dużo bardziej turystyczne Puerto Tranquilo, leżące nad największym chilijskim jeziorem Lago General Carrera, dzielonym z Argentyną. Wynajęta motorówka dowiozła nas do wyrastających sponad tafli jeziora Cuevas de Marmol. Marmurowe jaskinie o cudownych kształtach rzeźbionych przez wodę, które odsłaniają się gdy obniża się poziom jeziora, są kolejną z pereł Patagonii. Ja tymczasem nie mogłem oderwać wzroku od skały, której kształt, tekstura i położenie tworzy z tego miejsca raj wspinaczkowy. Dużej później dowiedziałem się, że zwiedzaliśmy jaskinie krótko po przeprowadzonych w tym rejonie zawodów we wspinaczce bulderowej.

Po wizycie w Puerto Tranquilo stanęliśmy przed dylematem. Zbliżaliśmy się powoli do lodowców, zamykających dalszą drogę na Południe po tej stronie Andów. Musieliśmy zacząć myśleć o przekroczeniu gór i kontynuowaniu drogi po stronie Argentyńskiej. Z miejsca w którym się znajdowaliśmy, odbijała ostatnia droga na Wschód i powinniśmy natychmiast nią podążyć. Tyle że nie mieliśmy już żadnej gotówki, a w tych rejonach bankomaty nie stoją przy każdym supermarkecie. Z dwóch najbliższych, jeden był oddalony o dwa dni drogi na Północ, drugi o dzień na Południe. Od razu przyszedł mi do głowy plan, który na wpół świadomie układał mi się w myślach sam już od dłuższego czasu: zapomnieć o wiodącym na Wschód asfalcie, jechać na Południe do Cochrane, skorzystać z bankomatu, kontynuować tym samym kursem aż do Villa O’Higgins, gdzie kończy się droga, przeprawić się z rybakami przez rzekę i ocierając się o Campo de Hielo, wielką lodową pustynię, przeprawić pieszo przez góry i dojść aż do położonego po stronie Argentyńskiej El Chalten. Jeśli tylko dowiemy się wpierw, co się dzieje z puchnącą stopą Nadii...

poniedziałek, 10 marca 2014

Patagonia I - Między wodą a ogniem


Znasz to uczucie, kiedy coś o czym zawsze marzyłeś nagle samo wpada ci do rąk, a ty stoisz jak kołek nie wiedząc co z tym zrobić? Piękna Chilijka zapytała mnie czy nie chciałbym jej towarzyszyć w wyprawie do Patagonii, do parku Torres del Paine, zaliczanego do cudów natury i jednego z najpiękniejszych miejsc na świecie. Jedyne co musiałem zrobić, to entuzjastycznie przytaknąć, ruszyć głową żeby zdobyć trochę grosza, kupić bilet na samolot i cieszyć się najpiękniejszymi chwilami życia. Zamiast tego spojrzałem na nią zaskoczony, odbąknąłem coś o braku pieniędzy i zaproponowałem podróż na stopa. Na szczęście nie udało mi się całkowicie zrujnować wyprawy życia. Los lubi sprzyjać nawet największym idiotom. Takim, którzy widząc most nad rzeką przez którą chcą się przedostać, rąbią most na kawałki i budują sobie tratwę.

Stopa zaczęliśmy łapać w Puerto Montt. To miasto jest bramą do białej plamy na mapie turystycznej Chile. Chociaż geograficznie Puerto Montt leży mniej więcej w połowie długości Chile, zwykle mówi się o tym rejonie jako o południu kraju. Najbardziej turystyczna część Patagonii, czyli park Torres del Paine, Ushuaia i Ziemia Ognista to już tzw. “koniec świata”. Wystarczy jednak połączyć te dwa punkty na mapie żeby doszukać się brakujących 1500 km, o których większość przewodników turystycznych milczy. Zasięgnąłem języka w tej sprawie i dowiedziałem się, że ten dystans można pokonać drogą zwaną Ruta 40, wiodącą przez argentyńską pampę, czyli przez setki kilometry bezdroży. A co znajduje się po stronie chilijskiej? Tutaj pojawiały się rozbieżne informacje. Przeważał pogląd, że tam nie ma dróg. Owszem, jest kilka wiosek rybackich, ale żeby się do nich dostać trzeba przeprawiać się łódkami. Inni twierdzili, że da się przejechać samochodem na Zachód od Andów, ale tylko do jakiegoś punktu, bo dalej zaczynają się wieczne lody. To była tzw. Carretera Austral, czyli droga południowa. Jechać tam na stopa? Wariactwo, tam może przejeżdżać jedno auto dziennie, a i to nie każdego dnia. Wybraliśmy tą drogę.

Łapanie stopa z Nadią z początku przypominało zatrzymywanie taksówki na Manhattanie. Ledwo wychyliła rękę, już parkowało obok niej auto. Pierwszymi kierowcami którzy nas podwieźli, było dwóch młodych pracowników wieży kontroli lotniczej w Puerto Montt. Jechali na tzw. “ferię” do wioski o nazwie Lenka i zaproponowali żebyśmy im towarzyszyli. Feria okazała się chilijskim odpowiednikiem naszego odpustu. Różni się tym, że jest pozbawiona religijnego kontekstu. Jest to święto wioski, którego datę ustala stolica regionu w taki sposób, żeby w każdy weekend lata w jakieś wiosce regionu trwało święto. Poza tym we wszystkim przypominała odpust. Występ zespołu gospodyń wiejskich, regionalne jedzenie, tanie błyskotki i mnóstwo alkoholu. Zamówiliśmy dwa duże curanto, typowe dla południa Chile. Są to ostrygi, mięso, ziemniaki i warzywa, wędzone w wykopanej w ziemi i wyłożonej rozgrzanymi kamieniami dziurze.

Gdy opuściliśmy ferię, było już zbyt późno żeby łapać dalej stopa. Pożegnaliśmy się z chłopakami i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Nie dalej niż kilometr za miastem, zobaczyliśmy deltę niewielkiej rzeki wpadającej do Pacyfiku. Duży, płaski teren, niemal pozbawiony roślinności, z pięknym widokiem na ocean. Rozbiliśmy się namiotem w miejscu nie widocznym z drogi, znacznie oddalonym od spokojnych fal Pacyfiku, ale znajdującym się w bliskim sąsiedztwie rzeki, w której wzięliśmy wieczorną kąpiel. W nocy obudziła mnie Nadia, zaniepokojona jakimś dźwiękiem. Zdawało jej się, że słyszy plusk wody podpływającej pod namiot. Długo starałem się ją zbyć, niechętny do wyjścia ze śpiwora. Tłumaczyłem że ciemność płata jej figle, że słyszy wiatr, rzekę, itp. Nalegała jednak, więc skapitulowałem i wyszedłem z namiotu. Wróciłem szybciej niż myślałem.
“Nadia, wstawiaj. Musimy uciekać”.
“Co się stało”?
“Przypływ. Zaraz będziemy pod wodą”.
Wyskoczyła z namiotu. Zebraliśmy rzeczy w kupę i wyrzuciliśmy plecaki na zewnątrz. Wyciągnąłem z ziemi śledzie namiotu. W środku nocy, na gaciach, z dużymi plecakami, trzymając we dwójkę rozłożony namiot, uciekaliśmy od depczących nam po piętach wód przypływu. Zatrzymaliśmy się dopiero blisko drogi, gdzie było więcej roślinności i gdzie byliśmy poza zasięgiem oceanu. Tam rzuciliśmy się na ziemię i zanieśliśmy śmiechem myśląc o naszej “wielkiej ucieczce”. Gdyby Nadia mnie nie obudziła, zrobiłyby to dopiero delfiny.

 

Następnego dnia dotarliśmy na stopa do miejsca, gdzie faktycznie kończy się droga na południe. Patrząc na mapę, na postrzępiony kawałek terenu, na którym ocean spotyka się z górami, nasz projekt wydawał się całkowicie szalony. Okazało się jednak, że podróż przez te tereny przypominała chodzenie w ciemności ze świecą. Po każdych dwóch krokach odsłaniał się kolejny fragment drogi. Gdy nie mogliśmy już kontynuować drogą lądową, dalej zabierał nas prom. Musieliśmy odbyć trzy przeprawy. Nie płaciliśmy za żadną, bo płaciło się od samochodu. Po drodze zapoznawaliśmy się z pasażerami promu. To byli głównie młodzi ludzie, podczas swojej wielkiej wyprawy na południe. Najwięcej było rowerzystów, kilku autostopowiczów, a nawet jeden śmiałek wybierający się w wielomiesięczną, pieszą wyprawę. Aut było niewiele i rzadko należały do turystów. Obcokrajowców było dwóch - ja i Amerykanin John.

W przeciągu dwóch kolejnych dni spędziliśmy kilkanaście godzin na wodzie. Noc zastała nas w rybackiej wioseczce Hornopiren, gdzie czekaliśmy na odpływający raz dziennie prom. Na nim przeżyliśmy sztorm, stłoczeni z kilkunastoma osobami w maleńkiej kajucie. Ze szpary w drzwiach co raz chlustała woda, z podawanej w kółku butelki chlustało wino. Promem przewożono kilka aut i myśleliśmy, że ich kierowcy zlitują się nad nami i po przycumowaniu do brzegu od razu zabiorą nas w dalszą drogę, ale sztorm musiał popsuć im humory. Pognali, nie oglądając się za siebie. Za nimi pojechali rowerzyści. Kilku autostopowiczów stanęło skonsternowanych w grupce. Ja z Nadią ruszyliśmy pieszo przed siebie.

 

Szliśmy drogą gruntową przez las deszczowy. Otaczała nas roślinność, jakiej jeszcze nie znałem. Olbrzymie, porośnięte mchem drzewa, gigantyczne paprocie, liście nalca dwukrotnie większe od korpusu człowieka. Cała roślinność tryskająca zdrową, soczystą, jaskrawą zielenią. Gdzieś w głębi tej zieleni las tętnił życiem. Słychać było egzotyczny śpiew ptaków, krótkie, przerywane wrzaski małp. Nie pokazywały nam się jednak, a gąszcz roślinności grubym murem bronił wejścia do tego magicznego świata, nakazując trzymać się drogi i nie wychylać zbyt daleko wścibskiego nosa. Szliśmy we dwójkę, przez tą krainę ograniczoną od Północy i Zachodu oceanem, od Wschodu górami, od Południa wiecznym lodem. Zabiło we mnie serce odkrywcy, puściły wodze wyobraźnia. Poczułem się jak bohaterowie “Lądu zapomnianego przez czas”, gdy ich oczom po raz pierwszy ukazała się odcięta od świata, prehistoryczna wyspa.

To miejsce okazało się parkiem Pumalin, wykupionym przez amerykańskiego multimiliardera Tompkinsa. Ciche odsprzedawanie terenów w Chile amerykańskim inwestorom to proces trwający od dawna na dużą skalę i dopiero w ostatnim czasie pojawił się przeciw niemu głos protestu w postaci kampanii “Patagonia sin represas”. Sprzedaż Amerykaninowi jednego z największych klejnotów Chile, parku Pumalin, odebrano jako bolesny cios. Okazało się jednak, że Tompkins nie zamienił parku w olbrzymią elektrownię wodną, jak to miało miejsce w innych częściach Patagonii. Wręcz przeciwnie, nie dokonał żadnej inwestycji w tym miejscu, pozostawił park praktycznie nienaruszony. Nie tylko nie powstaje tam żadna elektrownia, nie ma tam też hoteli, stworzono niewiele szlaków turystycznych. Sam właściciel dostaje się do wybudowanej gdzieś w głębi hacjendy helikopterem. Kontrowersyjna sprawa. Czy oznacza to, że park znajduje się w rękach chciwca, który w oblicza wojny o wodę pitną zawłaszczył sobie ten najbogatszy na świecie rejon? Czy też Amerykanin zapobiegł powstaniu w tym miejscu wielkich inwestycji i uchronił ten skrawek ziemi przed niszczycielską działalnością człowieka?

 

W obliczu piękna parku, postanowiliśmy iść pieszo do następnej, położonej o dwa dni drogi wioski. Nie łapaliśmy stopa, a jednak stop złapał się sam. Zatrzymał się przed nami pick up robotników drogowych i niewiele myśląc wskoczyliśmy na pakę. Oglądając z niej mijane wodospady zaklinaliśmy się, że w drodze powrotnej zatrzymamy się w parku na dłużej. Przepiękny zachód Słońca oglądaliśmy już z wioski Chaitén. Ta miejscowość jest znana za sprawą wulkanu o tej samej nazwie, który po 9500 lat uśpienia wybuchł w 2008 roku. Ludność zdążono ewakuować, ale erupcja wywołała olbrzymie spustoszenie w roślinności, zwierzętach i budynkach, na długie lata zmieniając panoramę okolicy. W rozmowie z Nadią doszliśmy do wniosku, że Polska i Chile mają ten wspólny mianownik, jakim jest zagrożenie ze strony sąsiednich mocarstw. My od zawsze zmagaliśmy się z ambicjami imperium, oni z potęgą wulkanów i oceanu.

 

Nasz obóz rozbiliśmy po dramatycznym poszukiwaniu wolnego skrawka terenu w puszczy, przy ponaglających grzmotach zbliżającej się burzy. Przyzwyczajaliśmy się do deszczu, który przez długi czas był naszym towarzyszem podróży. W tych rejonach przypada ponoć średnio trzysta sześćdziesiąt dni deszczowych rocznie, podczas gdy na Północy są to dwa dni w roku. Burza trwała całą noc, a towarzyszyły jej niepokojące dźwięki puszczy. Zupełnie jakby trwał tam wielki bal nieznanych nam gatunków zwierząt, na który nie zostaliśmy zaproszeni.

Rano wróciliśmy na drogę, na której coraz częściej można było zobaczyć asfalt. Mieliśmy okazję skonfrontować z prawdą mit o tym, że w tych rejonach nie przejeżdża więcej niż jedno auto dziennie. Okazało się to bajką, bo niemal każdego dnia doliczaliśmy się dziesięciu aut, czasem nawet nie starczało nam palców u dłoni do ich liczenia. Zwykle rano ruszaliśmy marszem, co kilka godzin udało nam się przejechać kilkanaście kilometrów na pace auta, a nasza średnia prędkość pozwalała nam na rywalizację z rowerzystami. Po trzech dniach od opuszczenia promu, wciąż widywaliśmy te same twarze. Podrzucali nas zwykle robotnicy drogowi, którzy opowiedzieli nam o wieloletnim projekcie zbudowania porządnej, asfaltowej drogi na całym pokonywanym przez nas odcinku. Myśl o tym pomagała przetrwać wielogodzinne wyczekiwanie hałasu silnika. Byliśmy sami na wyboistej, gruntowej drodze, otoczeni puszczą, w miejscu gdzie pewnie już niedługo pojawi się ruchliwa autostrada.

 

Ta sama myśl pomogła nam przetrwać pobyt w Santa Lucia - wiosce, którą okrzyknęliśmy “piekłem autostopowiczów”. Dotarliśmy tam zmarznięci i przemoknięci, gotowi zapłacić za nocleg, żeby trochę się ogrzać. Jedyny hotel w wiosce, którym była wiejska chata z kilkoma dwupiętrowymi łóżkami w niewielkim pokoju, był pełny. Mieliśmy wrażenie, że we wiosce przebywa tyle samo autostopowiczów i rowerzystów, co mieszkańców. Szczęśliwie zostaliśmy zaproszeni do domku letniskowego rodziny z Santiago, która co roku przyjeżdżała w to miejsce na ryby. Ogrzaliśmy się przy kominku, zjedliśmy wspólnie kolację, pozwolili nam rozbić się w ogródku i dostarczyli suche drewno na ognisko. Rano wyruszyliśmy na drogę i doszło do nas, czemu w wiosce jest tak dużo podróżników. Po prostu nie dało się z niej wydostać. Nie było autobusu, nie było samochodów, była grupa kilkunastu autostopowiczów z kciukami wystawionymi nad pustą drogą. Dalej ruszyliśmy na piechotę. Zrozumieliśmy, że przed nami długa podróż.