Słońce wstało nad Boliwią. Jego
promienie musnęły pierw ośnieżone szczyty And, potem uderzyły o kamienne ściany
wielotysięczników, rozlały się po bezkresnych równinach Altiplano, a dopiero
gdy Słónce wzeszło wyżej nad horyzont, dotarły do skrytego na dnie kanionu
miasta La Paz. Do
mojego pokoju na pierwszym piętrze hostelu El Carrete wdarły się tylko te
najzacieklejsze, które przecisnęły się pomiędzy drewnianymi belkami masywnych
zasłon. Przywitałem je serdecznie, nie lubiłem mroźnych nocy w La Paz. Znajdowałem
się blisko równika, na tyle blisko że nie znano tu lata lub zimy, a jedynie
porę suchą i deszczową. Ale to ze względu na wysokość, ponad trzech tysięcy
metrów ponad oceanem, w La Paz
panował surowy, górski klimat. Wyczołgałem się spod sterty starych koców i
rozsunąłem zasłony. W pokoju wciąż panował chłód bijący od grubych murowanych
ścian.
Wyszedłem na ulicę wciąż zaspany,
ale natychmiast postawiłem zmysły w stan gotowości, by nie zginąć (dosłownie) w
miejskim ruchu. Poruszając się pieszo po La Paz czułem się jak zagubione zwierze
przekraczające autostradę. Nikt zdawał się mnie nie widzieć, nikt się mną nie
przejmował, a obserwacja otoczenia i szybkie ruchy były kwestią przetrwania.
Zszedłem w dół wzgórza i mostem nad autostradą Perez Velasco dostałem się
wprost do wielopiętrowej hali targowej. Tam, na najwyższej kondygnacji,
wyciskano najlepsze soki z owoców tropikalnych. “Hijo, hijo!”, synu, synu! krzyczały starsze Boliwijki zapraszając
mnie do swojego stanowiska. Usiadłem w jednym z nich przy jedynej ławie i
spośród kilogramów świeżych owoców pod którymi uginały się półki wybrałem
papaję. Po wypiciu soku zapuściłem się w uliczki wspinające się na wzgórze za
głównym placem, Plaza Mayor, zrobić zakupy spożywcze. La Paz mogłoby drwić z
największych amerykańskich centrum handlowych. Jest samo w sobie jedną, wielką
halą targową. Zamiast po alejkach centrum, porusza się po ulicach, z których na
jednej sprzedają wyłącznie pieczywo, na drugiej nabiał, dalej ryż i makarony,
artykuły hydrauliczne, obuwie, itp. Na tych miniaturowych stoiskach wszędzie są
promocje, wszędzie szybka obsługa i nigdy nie czeka się w kolejkach. Do tego,
na stanowiskach z odzieżą można kupić tak starannie wykonane podróbki znanych
marek, że oryginały wyglądają przy nich jak tanie szmaty.
Po zakupach, wierny codziennej
rutynie wróciłem do hostelowego pokoju studiować hiszpański. Udało mi się
znaleźć na rynku dziecięce wydania Robinson Crusoe, Trzech Muszkieterów i
Oliwer Twist, pięć boliviano sztuka, które tłumaczyłem ze słownikiem zapisując
w zeszycie nowe słownictwo. Świeżo zapamiętane słówka starałem się
wykorzystywać w rozmowach z Julio, hostelowym złotą rączką, któremu pomagałem w
codziennych obowiązkach w zamian za odrobinę dialogu. Julio dziwił się że
chciałem mu pomagać, ale akceptował moją pomoc mając mnie za nieszkodliwego gringo. Nie miał pojęcia jakie opłaty
pobierają europejskie szkoły językowe za czterdzieści pięć minut rozmowy z native speaker. Po rundce z Julio
wyszedłem na popołudniowy spacer. Kierunek nie był istotny. Podczas moich
spacerów po La Paz
zwykle wychodziłem zgubić się w jednej z setek uliczek wspinających się i
opadających po zboczach doliny i zawsze wracałem pełen nowych wrażeń. Tego dnia
wskoczyłem do mikrobusa, który zabrał mnie do siostrzanego miasta El Alto
rozłożonego na plateau Altiplano górującym nad La Paz. Transport
publiczny jest tam perfekcyjny w swojej prostocie. Po ulicach suną busy z
otwartymi drzwiami, w których stoi nastolatek i wykrzykuje kierunek w którym
udaje się kierowca. Gdy bus się zapełnia, kierowca daje chłopakowi napiwek, a
ten wskakuje do kolejnego busa i wykonuje tą samą pracę naganiacza.
Z El Alto rozciąga się
niesamowity widok na La Paz.
Cała dolina, aż po szczyty jej zbocza wypełniona jest
identycznymi domami z czerwonej cegły. Od dziesięcioleci trendem
architektonicznym w Boliwii jest niemalowana cegła i proste kąty, co musi
czynić plan zagospodarowania przestrzeni dziecinnie prostym. To była moja druga
wizyta w El Alto. Poprzednia odbyła się przy okazji cotygodniowego wrestlingu
kobiet . Widziałem kiedyś zdjęcia z takich tradycyjnych zapasów cholitas w National
Geographic i wybrałem się tam pełen emocji, a doświadczyłem najgorszego, po
rapowanym Hamlecie, przedstawienia w życiu. Piszę “doświadczyłem” gdyż po dwóch
godzinach okropnego teatru zapasy przenoszą się z ringu na widownię i publika
przechodzi katharsis okładając się
krzesłami i spożywką. Po złapaniu kilku latających w powietrzu owoców
zapakowałem je w bluzę i uciekłem cichaczem.
Podczas mojej drugiej wizyty w El
Alto chciałem obserwować przygotowania do zbliżających się Świąt Bożego
Narodzenia. Pomimo że w Boliwii zdecydowana większość populacji jest
pochodzenia etnicznego, to wiara chrześcijańska zapuściła tam silne korzenie i
jest wyznawana z gorliwością której nie widać nawet wśród narodu który tą
religię do Boliwii przywiózł. W La
Paz przygotowania do Świąt trwały od ponad tygodnia i chociaż
nie było w tym zachodniego przepychu, to miało to swój urok domowego Betlejem.
W El Alto dotarłem pod żelazny pomnik Che Guevary, u którego stóp właśnie
konstruowaną wigilijną szopkę.
Wróciłem do hostelu wczesnym
popołudniem żeby zdążyć przed wieczorną burzą. W patio zbierali się już
pozostali mieszkańcy. Gośćmi El Carrete byli prawie wyłącznie latynosi, głównie
z Argentyny i Peru. Barwna mieszanka wagabundów, którzy podróżowali zarabiając
na chleb żonglerką i muzyką. Wychodzili rano na ulice, gdzie na światłach
dawali pokazy artystyczne zbierając do kapelusza “co łaska”, wracali po
południu i gromadzili się w hostelowym patio. Zależało mi żeby wmieszać się do
grupy, by zwalczyć samotność i mieć okazję do praktyki języka. Z początku
raczej mnie ignorowali nie mając cierpliwości do
powoli-składającego-zdania-gringo. W końcu jednak mnie zaakceptowali, a nawet
polubili i zacząłem spędzać z nimi wieczory jeżdżąc na monocyklu i ucząc się
trików żonglerskich. Tydzień wcześniej do grupy dołączyli świeżo przybili
rowerzyści. Pablo około czterdziestki, Jesus po pięćdziesiątce, pedałowali z
południowej Patagoni. Jesus pochodził z El Chalten, gdzie mieszkał całe życie i
gdzie miał swój własny hostel z kempingiem. Był wspinaczem i montanistą z
prawdziwego zdarzenia, pokonał niejedną lodową ścianę dostępną tylko dla tych,
co górom oddali serce i dusze. W końcu zostawił ukochane El Chalten, przekazał
kemping synowi w opiekę i wyruszył na swoją rowerową przygodę życia. Planował
przemierzyć całą Amerykę Południową, na jej północnym krańcu załadować rower na
kajak, wskoczyć do drugiego i przewiosłować kanał Panamski, potem przejechać
Amerykę Północną po Alaskę, w ten czy inny sposób wśród lodów północy
przedostać się przez granicę w Rosją i pedałować dalej aż do Europy. Cały świat
wzdłuż i wszech na rowerze! “Jak długo ci to może zająć?”. “Nie wiem, pewnie
długo, ale nie mam innych planów na resztę życia”. Nie spieszył się też z tą
podróżą, przesiedział ten tydzień w hostelu nie robiąc absolutnie nic poza
piciem mate i rozmawianiem z każdym,
kto na rozmowę miał ochotę. Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Natomiast historii
towarzyszącego mu Pablo nie poznałem nigdy, bo i Pablo nie był gawędziarzem.
Uśmiechał się dużo, ale nie odzywał jeśli nie musiał. Jedno co wiedziałem, to
że towarzyszy Jesusowi do Panamy, a potem obiera własny kierunek.
Tego wieczoru pożegnałem się z
całym towarzystwem wcześnie, czułem silną potrzebę opuszczenia hostelu.
Chciałem odnaleźć jakiś turystów i porozmawiać w języku w którym czułbym się
swobodnie. Mój mózg potrzebował przerwy. Był piątek wieczór, udałem się do
jednego z tych dużych hosteli, które większość turystów traktuje jak ambasadę
Ameryki w Iraku, bezpieczny schron na obcej, nieprzyjaznej ziemi. W hostelu
jest bar, internet, obsługa mówi po angielsku, a ceny nie zależą od
pochodzenia, są podwójne dla wszystkich. Wszedłem do baru, zatłoczonego tak
samo jak w każdy dzień tygodnia. Mocny alkohol, koka, dużo seksu na piętrowych
łóżkach w piętnastoosobowych dormitoriach, magnez na obcokrajowców. Huczała
amerykańska muzyka, na barze stała barmanka i przechylała butelkę z której rum
spływał długim strumieniem prosto to ust… Tommy? “Marek!!!!!, co ty…
kurwa..!!!! ....??? ...Marek???!!!!” “.....?!!!! ....Tommy????
....kurwa!!!!!!”. Doświadczyłem w życiu kilku niespodziewanych spotkań, ale
trafienie w Boliwii na znajomego Nowozelandczyka z którym pracowałem w
Kanadzie...
Tommy opowiedział mi tej nocy
swoją historię od dnia w którym niespodziewanie opuścił nasz obóz w
Kanadyjskiej głuszy, do okoliczności które sprowadziły go do La Paz. W jego opowieści było
mnóstwo kobiet, bezcelowej włóczęgi i zbiegów okoliczności, były jakieś
zagubione wioski w Ontario, praca na farmie medycznej marihuany w Kaliforni,
surfing w Ekwadorze i wyprowadzanie jaguarów na smyczy w boliwijskim
rezerwacie. Opowiadał gubiąc się w chronologii wydarzeń, czasem zawieszał głos
szukając czegoś w pamięci i uśmiechał sam do siebie, a ja z tego uśmiechu
dopowiadałem sobie resztę historii. W najbliższych dniach Tommy planował wybrać
się do Cusco, gdzie miał wspólnie ze znajomymi spędzić Nowy Rok. Do Sylwestra
zostało jeszcze ponad dziesięć dni i zaproponowałem mu żeby w między czasie
wybrał się ze mną na Isla del Sol,
Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca, gdzie 21-ego grudnia miała odbyć się duża
ceremonia końca kalendarza Majów. Tommy się zgodził.
Wyspa Słońca jest oazą spokoju w szaleństwie dwudziestego pierwszego wieku. Czas zdał się tu zatrzymać wkrótce po wynalezieniu cegły. Następną po cegle nowinką był wynalazek elektryczności, lecz już od czasu doprowadzenia linii wysokiego napięcia przypuszczam że nic się na wyspie nie zmieniło. Błogosławieństwem Wyspy Słońca jest brak dróg i samochodów, które skutecznie zastępują juczne osły, powoli maszerujące wśród rozsianych po wzgórzach poletek uprawnych. Lokalna ludność, pochodząca z plemion quechua i aymara, założyła dwie wioski, na północnym i południowym krańcu wyspy, a łączna ich liczba nie przekracza dwóch tysięcy mieszkańców. Pomiędzy wioskami, wznosząc się i opadając na wzgórzach, wije się ścieżka długa na trzy godziny spokojnego (bo i gdzie by się tu spieszyć) marszu. Po obu jej stronach tu i ówdzie wyłaniają się kamienne ruiny dawnych świątyń Inków, wśród których można znaleźć ołtarze ofiarne.
Idąc w kierunku plaży na której
miała odbyć się uroczystość końca świata nie wiedzieliśmy czego się spodziewać,
bo i żadne z nas nigdy końca świata nie przeżyło, a już szczególnie w Boliwii,
po której i bez tego nigdy nie wiedzieliśmy czegoś się spodziewać. Jakie jednak
było nasze zdziwienie gdy na plaży nie zastaliśmy nic, poza dużą osadą namiotów
wojskowych. Byliśmy pewni że pomyliliśmy adres, ale uprzejmy oficer zapewnił
nas że trafiliśmy doskonale i nawet przydzielił nam obszerny namiot wojskowy.
Dobrze się złożyło, bo ja miałem ze sobą tylko niewielką dwójkę, w której
mieliśmy zamiar pomieścić cztery osoby - mnie, Tommy’ego i poznane na imprezie
w La Paz Angielkę
Laurę i Australijkę Princesę. Za to namiot przydzielony nam przez wojsko był na
tyle duży, że moglibyśmy tam zaprosić cały hostel.
W tym samym namiocie spała z nami
Szwajcarka Paulina - fizjoterapeutka, właścicielka centrum odnowy biologicznej
i medium, kontaktujące wierzących z duchami ich przodków. Ledwo położyła swój
plecak w namiocie, zaraz zniknęła, by wrócić późnym wieczorem ze starszą,
niziutką kobietą, kŧórą przedstawiła jako In. In była szamanką kolumbijskiego
pochodzenia, która odbyła podróż do Boliwii specjalnie z okazji nadchodzącego
wydarzenia końca świata. Zapaliła w namiocie świecie, odpaliła pochodzące z
peruwiańskiej dżungli palo santo,
drewno o relaksującym zapachu i, na prośbę Pauliny, zaczęła nam wyjaśniać wagę
dnia dwudziestego pierwszego grudnia.
Planeta Ziemia, podobnie jak
ciało człowieka ma swoją kundalini,
rozumianą jako energię lub moc duchową. Ta energia łączy się z centrum Ziemii,
a także z sercami ludzi i ma prowadzić do zjednoczenia z kosmosem. Kundalini Ziemii jest zawsze powiązane z
konkretnym punktem planety, gdzie oddziaływanie tej energii na ludzi jest
szczególnie silne. Do tej pory tym punktem były okolice Tybetu, dotychczasowej
duchowej stolicy Świata. Dwudziesty pierwszy grudnia 2012 jest datą
przemieszczenia się kundalini, które
od tej pory ma znajdować się w Cordillera
de los Andes, w Chile i Boliwii. Przemieszczenie się kundalini jest też momentem przełomowym dla ludzkości, wpływa na
ich duchowość, sposób myślenia i zachowanie. Do tej pory trwała epoka mężczyzn,
co oznacza że w każdym człowieku, zarówno w mężczyźnie jak i kobiecie,
dominowały pierwiastki męskie, decydujące o takich cechach jak egoizm, agresja,
żądza władzy i materializm. W nowej epoce mają przeważać w człowieku
pierwiastki kobiece, co oznacza łagodność, empatię i rozwój sfery duchowej. W
akademickim skrócie oznaczało to, że w nowej erze człowiek rozbudzi się duchowo,
a centrum energii które zapoczątkuje to rozbudzenie będzie znajdowało się w
Andach.
Tą wiedzę przekazała nam szamanka
In w wielogodzinnym wykładzie przy świetle jednej świecy na tchnącej energią
Wyspie Słońca, a ja słuchałem jak zahipnotyzowany, czując że ta optymistyczna
wizja nowego świata wzmacniała mnie moralnie. Po raz pierwszy wyobraziłem
sobie, że ludzkości może nie czekać niechybna autodestrukcja, ale kolejny etap
ewolucji. Rano obudziłem się wyraźnie podbudowany moralnie, a to był dopiero pierwszy
dzień trwającej trzy dni ceremonii.
Kolejne dni były melanżem
lokalnych obrządków, wśród których ja, i pozostali nieliczni gringo czuliśmy się jak muzułmanie na
święcie Paschy. Chętnie jednak przyglądałem się wszystkiemu co się wokół mnie
działo, starając się nie robić zdjęć, a rozmyślać nad tym co powiedziała mi
szamanka In. Dwudziestego pierwszego grudnia o godzinie czwartej rano całą
osadę rozbudził dźwięk potężnego bębna. Wygramoliłem się z wojskowego namiotu i
dołączyłem do procesji kierującej się na szczyt najbliższego wzgórza, gdzie
mieliśmy powitać Słońce, pierwsze Słońce nowej ery. I tu znowu poczułem się
zagubiony. Jako że kundalini Ziemi
przemieszcza się co trzynaście tysięcy lat, brakowała w procesji kogoś z
doświadczeniem, kto wiedziałby jak obchodzi się taki pierwszy dzień nowej ery i
mógłbym pokierować ceremonią. Zamiast tego każdy zajrzał w głąb siebie i robił
to, co mu serce podyktowało. Jedni klęczeli na ziemi składając ofiary dla Pacha
Mama, Matki Ziemi. Inni tańczyli, inni śpiewali, a cała reszta siedziała
zwrócona twarzą w stronę wschodzącego Słońca i medytowała. Ja sam kucnąłem
wśród kamieni i obserwując piękny wschód przekonywałem sam siebie, że ta
zapowiadana, piękna przemiana w sercu człowieka faktycznie nastąpi. Skończą się
wojny, morderstwa i walka o władzę, a zamiast tego człowiek zacznie człowiekowi
pomagać, by wszyscy osiągnęli spokój i wewnętrzną harmonię. Czyż to nie piękna
wizja?
Gdy wróciłem myślami do
rzeczywistości, wśród ubranych w tradycyjne stroje, tańczących i śpiewających
potomków Inków zaobserwowałem odzianych w moro i uzbrojonych po zęby żołnierzy
oddziałów specjalnych. Tommy, który od dawna czuł się jak Alicja w Krainie
Czarów, nic nie powiedział i tylko pokręcił głową. Okazało się, że w
najbliższej godzinie oczekiwano przylotu na wyspę helikoptera z prezydentem Evo
Morales na pokładzie, a boliwijski SWAT obstawiał wszystkie wzgórza wokół
punktu lądowania.
Przylot prezydenta przyjęto
bardzo serdecznie. Evo Morales, wywodzący się z plemienia aymara, jest pierwszym prezydentem Boliwii o etnicznych korzeniach
i cieszy się olbrzymim poparciem rdzennej ludności, która stanowi większość
populacji kraju. Morales otwarcie krytykuje politykę Stanów Zjednoczonych w
Ameryce Południowej i nawet obiecuje wyrzucenie z kraju Coca-Coli i Mc Donalda.
Przylot na Wyspę Słońca w tym szczególnym dniu był miłym ukłonem w stronę
ludności quechua i aymara, ich tradycji i wierzeń, ale
razem z Tommy’m postanowiliśmy nie zostawać na przemówieniu. Chcieliśmy oddalić
się od wszystkich tych uroczystości i oddać spokojnej kontemplacji tego co się
wydarzyło. Pożegnaliśmy się z Angielką Laurą i Australijką Princesą i pieszo
udaliśmy na północ wyspy.
Dotarliśmy na plażę sąsiadującą z
północną wioską, gdzie z godziny na godzinę powstawał niewielki obóz.
Wagabundzi i włóczykije napływali tam i wznosili namioty, by rozpocząć pierwsze
dni nowej ery całkowitym rozluźnieniem. Pasowało nam takie towarzystwo i
rozbiliśmy się pomiędzy nimi. Nie padało między nami wiele słów, było dużo
więcej wspólnego siedzenia na piachu, obserwowania chmur nisko zawieszonych nad
taflą jeziora, wsłuchiwania się w leniwy plusk fal i wymiany uśmiechów. Słońce
grzało mocno, jezioro miało przyjemną temperaturę, a nasze ciała przemieszczały
się w powolnym cyklu pomiędzy wodą a piaskiem plaży.
Wyspa jest sucha i skalista, nie
ma na niej praktycznie żadnej roślinności poza niskimi krzewami, przez co
zebranie opału na ognisko było zawsze nie lada wyzwaniem. Musieliśmy uważnie
przetrząsać okolice w kilka osób, by po godzinie wspólnie uzbierać mizerną
stertę rachitycznych patyczków. Układaliśmy je starannie, ogradzaliśmy wysokim
murkiem kamieni, a Tommy oddawał się zajęciu rozpalania ogniska. Chociaż patyki
było suche, to jednak jezioro Titicaca znajduje się na wysokości 3800 m , gdzie powietrze jest
rzadkie i drewno nie chce się palić. Do tego najmniejszy podmuch wiatru
niweczył wszystkie próby wykrzesania ognia. Na szczęście Tommy miał i czas i
cierpliwość, i potrafił spędzić cztery godziny każdego poranka grzejąc wodę w
niewielkim kociołku, by mieć pewność że każdy dostanie swoją filiżankę kawy.
Ten obraz Tommy’ego, przykucniętego przy miniaturowym ognisku, odganiającego
zaglądające mu przez ramię wieprze i osły, popijającego wódkę której z jakiegoś
powodu mieliśmy olbrzymi zapas, mocno wyrył mi się w pamięci. Jeśli faktycznie
miała nadejść nowa era, w której dominował będzie spokój, łagodność i harmonia,
Tommy był pierwszym nawróconym.
W końcu nadszedł wieczór dnia
Wigilii. Większość obozowiczów zwinęła już namioty i wróciła świętować na stały
ląd. Została nas szóstka, która postanowiła spędzić ten wieczór wspólnie na
innej plaży, jeszcze piękniejszej, po drugiej stronie wzgórza. Na tej plaży
stał już namiot Belga, który siedział tam sam od tygodnia i medytował.
Niezmiernie się ucieszył jak nas zobaczył i chętnie przyłączył do wieczerzy
Wigilijnej, szczególnie że od dwóch dni nie miał nic w ustach. Na tej plaży
łatwiej było o opał i rozpaliliśmy rozsądnych rozmiarów ognisku, na którym
przyrządziliśmy naszą uroczystą kolację. Każdy wyciągał z plecaków co miał z
jedzenia i przyrządzaliśmy wszystko wspólnie, nie marnując ni natki pietruszki.
Pablo, ten sam ambitny rowerzysta którego spotkałem w hostelu El Carrete w La Paz , a potem ponownie na
obozowisku na plaży, złapał dzień wcześniej rybę, która stała się naszym
głównym daniem. Siedzieliśmy więc w kręgu, grupa osób prawie zupełnie się nie
znająca, i dzieliliśmy wszystkim co mieliśmy. Do rangi symbolu urósł w moich
oczach malutki ziemniak pieczony w foli, tak mały że zwykle pochłonąłbym go nie
zauważając nawet co zjadłem, a którym tej nocy dzieliliśmy się sprawiedliwie,
tak by każdemu dostało się po kęsie. Co to była za Wigilijna! Podczas gdy duża
część świata zasiadała do suto zastawionego stołu, słuchając piosenek
świątecznych z You Tube i obdarowując drogimi prezentami, wśród których nie
brakowało iphonów i kuponów na operacje plastyczne, my siedzieliśmy w naszym
skromnym Betlejem na Wyspie Słońce i rozkoszowaliśmy dzielonym na siedmiu
ziemniakiem.
Na wyspie spędziliśmy cały
tydzień. Gdy wylądowaliśmy z powrotem na stałym lądzie w Cochabamba, nadszedł
czas pożegnania z Tommym. Usiedliśmy w restauracyjce z widokiem na jezioro i
piliśmy ostatnie wspólne piwa, do których Tommy dolewał pod stołem wódki której
został nam jeszcze niemały zapas. Stąd Tommy wybierał się na północny-zachód do
Peru, ja kierowałem się na południe do Chile. Sączyliśmy piwo-wódkę, a
Tommy’ego ogarnął sentymentalny nastrój. “To był niesamowity tydzień”.
Piwo-wódka. “Przypuszczam że najdziwniejszy tydzień mojego życia”. Piwo-wódka.
“Wyobrażasz sobie, że na tej wyspie może
faktycznie wydarzyło się coś ważnego”. Piwo-wódka. “A ja byłem jedynym
Nowo-Zelandczykiem, który był tego świadkiem, a ty jedynym Polakiem”.
Piwo-wódka “Dzęki, że mnie zabrałeś”. Piwo-wódka. “Wiesz co Marek, jadę z tobą
na południe”.
Tak zaczęła się kolejna przygoda.
Piękna relacja z wizyty na Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca, gdzie, według legend Inków, narodził się biały bóg Viracocha, pierwsi Inkowie oraz samo Słońce czyli Inti. Jezioro Titicaca widziałam ze strony Peru, w okolicy Puno, gdzie miałam okazję odwiedzić pływające wyspy Indian Uros. Również urokliwe miejsce. Czekam na kolejne odcinki twego bloga, Marku! Pięknie piszesz.
OdpowiedzUsuń