poniedziałek, 7 października 2013

Koniec świata na Wyspie Słońca


Słońce wstało nad Boliwią. Jego promienie musnęły pierw ośnieżone szczyty And, potem uderzyły o kamienne ściany wielotysięczników, rozlały się po bezkresnych równinach Altiplano, a dopiero gdy Słónce wzeszło wyżej nad horyzont, dotarły do skrytego na dnie kanionu miasta La Paz. Do mojego pokoju na pierwszym piętrze hostelu El Carrete wdarły się tylko te najzacieklejsze, które przecisnęły się pomiędzy drewnianymi belkami masywnych zasłon. Przywitałem je serdecznie, nie lubiłem mroźnych nocy w La Paz. Znajdowałem się blisko równika, na tyle blisko że nie znano tu lata lub zimy, a jedynie porę suchą i deszczową. Ale to ze względu na wysokość, ponad trzech tysięcy metrów ponad oceanem, w La Paz panował surowy, górski klimat. Wyczołgałem się spod sterty starych koców i rozsunąłem zasłony. W pokoju wciąż panował chłód bijący od grubych murowanych ścian.

Wyszedłem na ulicę wciąż zaspany, ale natychmiast postawiłem zmysły w stan gotowości, by nie zginąć (dosłownie) w miejskim ruchu. Poruszając się pieszo po La Paz czułem się jak zagubione zwierze przekraczające autostradę. Nikt zdawał się mnie nie widzieć, nikt się mną nie przejmował, a obserwacja otoczenia i szybkie ruchy były kwestią przetrwania. Zszedłem w dół wzgórza i mostem nad autostradą Perez Velasco dostałem się wprost do wielopiętrowej hali targowej. Tam, na najwyższej kondygnacji, wyciskano najlepsze soki z owoców tropikalnych. “Hijo, hijo!”, synu, synu! krzyczały starsze Boliwijki zapraszając mnie do swojego stanowiska. Usiadłem w jednym z nich przy jedynej ławie i spośród kilogramów świeżych owoców pod którymi uginały się półki wybrałem papaję. Po wypiciu soku zapuściłem się w uliczki wspinające się na wzgórze za głównym placem, Plaza Mayor, zrobić zakupy spożywcze. La Paz mogłoby drwić z największych amerykańskich centrum handlowych. Jest samo w sobie jedną, wielką halą targową. Zamiast po alejkach centrum, porusza się po ulicach, z których na jednej sprzedają wyłącznie pieczywo, na drugiej nabiał, dalej ryż i makarony, artykuły hydrauliczne, obuwie, itp. Na tych miniaturowych stoiskach wszędzie są promocje, wszędzie szybka obsługa i nigdy nie czeka się w kolejkach. Do tego, na stanowiskach z odzieżą można kupić tak starannie wykonane podróbki znanych marek, że oryginały wyglądają przy nich jak tanie szmaty.

Po zakupach, wierny codziennej rutynie wróciłem do hostelowego pokoju studiować hiszpański. Udało mi się znaleźć na rynku dziecięce wydania Robinson Crusoe, Trzech Muszkieterów i Oliwer Twist, pięć boliviano sztuka, które tłumaczyłem ze słownikiem zapisując w zeszycie nowe słownictwo. Świeżo zapamiętane słówka starałem się wykorzystywać w rozmowach z Julio, hostelowym złotą rączką, któremu pomagałem w codziennych obowiązkach w zamian za odrobinę dialogu. Julio dziwił się że chciałem mu pomagać, ale akceptował moją pomoc mając mnie za nieszkodliwego gringo. Nie miał pojęcia jakie opłaty pobierają europejskie szkoły językowe za czterdzieści pięć minut rozmowy z native speaker. Po rundce z Julio wyszedłem na popołudniowy spacer. Kierunek nie był istotny. Podczas moich spacerów po La Paz zwykle wychodziłem zgubić się w jednej z setek uliczek wspinających się i opadających po zboczach doliny i zawsze wracałem pełen nowych wrażeń. Tego dnia wskoczyłem do mikrobusa, który zabrał mnie do siostrzanego miasta El Alto rozłożonego na plateau Altiplano górującym nad La Paz. Transport publiczny jest tam perfekcyjny w swojej prostocie. Po ulicach suną busy z otwartymi drzwiami, w których stoi nastolatek i wykrzykuje kierunek w którym udaje się kierowca. Gdy bus się zapełnia, kierowca daje chłopakowi napiwek, a ten wskakuje do kolejnego busa i wykonuje tą samą pracę naganiacza.

Z El Alto rozciąga się niesamowity widok na La Paz. Cała dolina, aż po szczyty jej zbocza wypełniona jest identycznymi domami z czerwonej cegły. Od dziesięcioleci trendem architektonicznym w Boliwii jest niemalowana cegła i proste kąty, co musi czynić plan zagospodarowania przestrzeni dziecinnie prostym. To była moja druga wizyta w El Alto. Poprzednia odbyła się przy okazji cotygodniowego wrestlingu kobiet . Widziałem kiedyś zdjęcia z takich tradycyjnych zapasów cholitas w National Geographic i wybrałem się tam pełen emocji, a doświadczyłem najgorszego, po rapowanym Hamlecie, przedstawienia w życiu. Piszę “doświadczyłem” gdyż po dwóch godzinach okropnego teatru zapasy przenoszą się z ringu na widownię i publika przechodzi katharsis okładając się krzesłami i spożywką. Po złapaniu kilku latających w powietrzu owoców zapakowałem je w bluzę i uciekłem cichaczem.



Podczas mojej drugiej wizyty w El Alto chciałem obserwować przygotowania do zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Pomimo że w Boliwii zdecydowana większość populacji jest pochodzenia etnicznego, to wiara chrześcijańska zapuściła tam silne korzenie i jest wyznawana z gorliwością której nie widać nawet wśród narodu który tą religię do Boliwii przywiózł. W La Paz przygotowania do Świąt trwały od ponad tygodnia i chociaż nie było w tym zachodniego przepychu, to miało to swój urok domowego Betlejem. W El Alto dotarłem pod żelazny pomnik Che Guevary, u którego stóp właśnie konstruowaną wigilijną szopkę.

Wróciłem do hostelu wczesnym popołudniem żeby zdążyć przed wieczorną burzą. W patio zbierali się już pozostali mieszkańcy. Gośćmi El Carrete byli prawie wyłącznie latynosi, głównie z Argentyny i Peru. Barwna mieszanka wagabundów, którzy podróżowali zarabiając na chleb żonglerką i muzyką. Wychodzili rano na ulice, gdzie na światłach dawali pokazy artystyczne zbierając do kapelusza “co łaska”, wracali po południu i gromadzili się w hostelowym patio. Zależało mi żeby wmieszać się do grupy, by zwalczyć samotność i mieć okazję do praktyki języka. Z początku raczej mnie ignorowali nie mając cierpliwości do powoli-składającego-zdania-gringo. W końcu jednak mnie zaakceptowali, a nawet polubili i zacząłem spędzać z nimi wieczory jeżdżąc na monocyklu i ucząc się trików żonglerskich. Tydzień wcześniej do grupy dołączyli świeżo przybili rowerzyści. Pablo około czterdziestki, Jesus po pięćdziesiątce, pedałowali z południowej Patagoni. Jesus pochodził z El Chalten, gdzie mieszkał całe życie i gdzie miał swój własny hostel z kempingiem. Był wspinaczem i montanistą z prawdziwego zdarzenia, pokonał niejedną lodową ścianę dostępną tylko dla tych, co górom oddali serce i dusze. W końcu zostawił ukochane El Chalten, przekazał kemping synowi w opiekę i wyruszył na swoją rowerową przygodę życia. Planował przemierzyć całą Amerykę Południową, na jej północnym krańcu załadować rower na kajak, wskoczyć do drugiego i przewiosłować kanał Panamski, potem przejechać Amerykę Północną po Alaskę, w ten czy inny sposób wśród lodów północy przedostać się przez granicę w Rosją i pedałować dalej aż do Europy. Cały świat wzdłuż i wszech na rowerze! “Jak długo ci to może zająć?”. “Nie wiem, pewnie długo, ale nie mam innych planów na resztę życia”. Nie spieszył się też z tą podróżą, przesiedział ten tydzień w hostelu nie robiąc absolutnie nic poza piciem mate i rozmawianiem z każdym, kto na rozmowę miał ochotę. Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Natomiast historii towarzyszącego mu Pablo nie poznałem nigdy, bo i Pablo nie był gawędziarzem. Uśmiechał się dużo, ale nie odzywał jeśli nie musiał. Jedno co wiedziałem, to że towarzyszy Jesusowi do Panamy, a potem obiera własny kierunek.

Tego wieczoru pożegnałem się z całym towarzystwem wcześnie, czułem silną potrzebę opuszczenia hostelu. Chciałem odnaleźć jakiś turystów i porozmawiać w języku w którym czułbym się swobodnie. Mój mózg potrzebował przerwy. Był piątek wieczór, udałem się do jednego z tych dużych hosteli, które większość turystów traktuje jak ambasadę Ameryki w Iraku, bezpieczny schron na obcej, nieprzyjaznej ziemi. W hostelu jest bar, internet, obsługa mówi po angielsku, a ceny nie zależą od pochodzenia, są podwójne dla wszystkich. Wszedłem do baru, zatłoczonego tak samo jak w każdy dzień tygodnia. Mocny alkohol, koka, dużo seksu na piętrowych łóżkach w piętnastoosobowych dormitoriach, magnez na obcokrajowców. Huczała amerykańska muzyka, na barze stała barmanka i przechylała butelkę z której rum spływał długim strumieniem prosto to ust… Tommy? “Marek!!!!!, co ty… kurwa..!!!! ....??? ...Marek???!!!!” “.....?!!!! ....Tommy???? ....kurwa!!!!!!”. Doświadczyłem w życiu kilku niespodziewanych spotkań, ale trafienie w Boliwii na znajomego Nowozelandczyka z którym pracowałem w Kanadzie...

Tommy opowiedział mi tej nocy swoją historię od dnia w którym niespodziewanie opuścił nasz obóz w Kanadyjskiej głuszy, do okoliczności które sprowadziły go do La Paz. W jego opowieści było mnóstwo kobiet, bezcelowej włóczęgi i zbiegów okoliczności, były jakieś zagubione wioski w Ontario, praca na farmie medycznej marihuany w Kaliforni, surfing w Ekwadorze i wyprowadzanie jaguarów na smyczy w boliwijskim rezerwacie. Opowiadał gubiąc się w chronologii wydarzeń, czasem zawieszał głos szukając czegoś w pamięci i uśmiechał sam do siebie, a ja z tego uśmiechu dopowiadałem sobie resztę historii. W najbliższych dniach Tommy planował wybrać się do Cusco, gdzie miał wspólnie ze znajomymi spędzić Nowy Rok. Do Sylwestra zostało jeszcze ponad dziesięć dni i zaproponowałem mu żeby w między czasie wybrał się ze mną na Isla del Sol, Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca, gdzie 21-ego grudnia miała odbyć się duża ceremonia końca kalendarza Majów. Tommy się zgodził.



Wyspa Słońca jest oazą spokoju w szaleństwie dwudziestego pierwszego wieku. Czas zdał się tu zatrzymać wkrótce po wynalezieniu cegły. Następną po cegle nowinką był wynalazek elektryczności, lecz już od czasu doprowadzenia linii wysokiego napięcia przypuszczam że nic się na wyspie nie zmieniło. Błogosławieństwem Wyspy Słońca jest brak dróg i samochodów, które skutecznie zastępują juczne osły, powoli maszerujące wśród rozsianych po wzgórzach poletek uprawnych. Lokalna ludność, pochodząca z plemion quechua i aymara, założyła dwie wioski, na północnym i południowym krańcu wyspy, a łączna ich liczba nie przekracza dwóch tysięcy mieszkańców. Pomiędzy wioskami, wznosząc się i opadając na wzgórzach, wije się ścieżka długa na trzy godziny spokojnego (bo i gdzie by się tu spieszyć) marszu. Po obu jej stronach tu i ówdzie wyłaniają się kamienne ruiny dawnych świątyń Inków, wśród których można znaleźć ołtarze ofiarne.

Idąc w kierunku plaży na której miała odbyć się uroczystość końca świata nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, bo i żadne z nas nigdy końca świata nie przeżyło, a już szczególnie w Boliwii, po której i bez tego nigdy nie wiedzieliśmy czegoś się spodziewać. Jakie jednak było nasze zdziwienie gdy na plaży nie zastaliśmy nic, poza dużą osadą namiotów wojskowych. Byliśmy pewni że pomyliliśmy adres, ale uprzejmy oficer zapewnił nas że trafiliśmy doskonale i nawet przydzielił nam obszerny namiot wojskowy. Dobrze się złożyło, bo ja miałem ze sobą tylko niewielką dwójkę, w której mieliśmy zamiar pomieścić cztery osoby - mnie, Tommy’ego i poznane na imprezie w La Paz Angielkę Laurę i Australijkę Princesę. Za to namiot przydzielony nam przez wojsko był na tyle duży, że moglibyśmy tam zaprosić cały hostel.



W tym samym namiocie spała z nami Szwajcarka Paulina - fizjoterapeutka, właścicielka centrum odnowy biologicznej i medium, kontaktujące wierzących z duchami ich przodków. Ledwo położyła swój plecak w namiocie, zaraz zniknęła, by wrócić późnym wieczorem ze starszą, niziutką kobietą, kŧórą przedstawiła jako In. In była szamanką kolumbijskiego pochodzenia, która odbyła podróż do Boliwii specjalnie z okazji nadchodzącego wydarzenia końca świata. Zapaliła w namiocie świecie, odpaliła pochodzące z peruwiańskiej dżungli palo santo, drewno o relaksującym zapachu i, na prośbę Pauliny, zaczęła nam wyjaśniać wagę dnia dwudziestego pierwszego grudnia.

Planeta Ziemia, podobnie jak ciało człowieka ma swoją kundalini, rozumianą jako energię lub moc duchową. Ta energia łączy się z centrum Ziemii, a także z sercami ludzi i ma prowadzić do zjednoczenia z kosmosem. Kundalini Ziemii jest zawsze powiązane z konkretnym punktem planety, gdzie oddziaływanie tej energii na ludzi jest szczególnie silne. Do tej pory tym punktem były okolice Tybetu, dotychczasowej duchowej stolicy Świata. Dwudziesty pierwszy grudnia 2012 jest datą przemieszczenia się kundalini, które od tej pory ma znajdować się w Cordillera de los Andes, w Chile i Boliwii. Przemieszczenie się kundalini jest też momentem przełomowym dla ludzkości, wpływa na ich duchowość, sposób myślenia i zachowanie. Do tej pory trwała epoka mężczyzn, co oznacza że w każdym człowieku, zarówno w mężczyźnie jak i kobiecie, dominowały pierwiastki męskie, decydujące o takich cechach jak egoizm, agresja, żądza władzy i materializm. W nowej epoce mają przeważać w człowieku pierwiastki kobiece, co oznacza łagodność, empatię i rozwój sfery duchowej. W akademickim skrócie oznaczało to, że w nowej erze człowiek rozbudzi się duchowo, a centrum energii które zapoczątkuje to rozbudzenie będzie znajdowało się w Andach.


Tą wiedzę przekazała nam szamanka In w wielogodzinnym wykładzie przy świetle jednej świecy na tchnącej energią Wyspie Słońca, a ja słuchałem jak zahipnotyzowany, czując że ta optymistyczna wizja nowego świata wzmacniała mnie moralnie. Po raz pierwszy wyobraziłem sobie, że ludzkości może nie czekać niechybna autodestrukcja, ale kolejny etap ewolucji. Rano obudziłem się wyraźnie podbudowany moralnie, a to był dopiero pierwszy dzień trwającej trzy dni ceremonii.
Kolejne dni były melanżem lokalnych obrządków, wśród których ja, i pozostali nieliczni gringo czuliśmy się jak muzułmanie na święcie Paschy. Chętnie jednak przyglądałem się wszystkiemu co się wokół mnie działo, starając się nie robić zdjęć, a rozmyślać nad tym co powiedziała mi szamanka In. Dwudziestego pierwszego grudnia o godzinie czwartej rano całą osadę rozbudził dźwięk potężnego bębna. Wygramoliłem się z wojskowego namiotu i dołączyłem do procesji kierującej się na szczyt najbliższego wzgórza, gdzie mieliśmy powitać Słońce, pierwsze Słońce nowej ery. I tu znowu poczułem się zagubiony. Jako że kundalini Ziemi przemieszcza się co trzynaście tysięcy lat, brakowała w procesji kogoś z doświadczeniem, kto wiedziałby jak obchodzi się taki pierwszy dzień nowej ery i mógłbym pokierować ceremonią. Zamiast tego każdy zajrzał w głąb siebie i robił to, co mu serce podyktowało. Jedni klęczeli na ziemi składając ofiary dla Pacha Mama, Matki Ziemi. Inni tańczyli, inni śpiewali, a cała reszta siedziała zwrócona twarzą w stronę wschodzącego Słońca i medytowała. Ja sam kucnąłem wśród kamieni i obserwując piękny wschód przekonywałem sam siebie, że ta zapowiadana, piękna przemiana w sercu człowieka faktycznie nastąpi. Skończą się wojny, morderstwa i walka o władzę, a zamiast tego człowiek zacznie człowiekowi pomagać, by wszyscy osiągnęli spokój i wewnętrzną harmonię. Czyż to nie piękna wizja?
Gdy wróciłem myślami do rzeczywistości, wśród ubranych w tradycyjne stroje, tańczących i śpiewających potomków Inków zaobserwowałem odzianych w moro i uzbrojonych po zęby żołnierzy oddziałów specjalnych. Tommy, który od dawna czuł się jak Alicja w Krainie Czarów, nic nie powiedział i tylko pokręcił głową. Okazało się, że w najbliższej godzinie oczekiwano przylotu na wyspę helikoptera z prezydentem Evo Morales na pokładzie, a boliwijski SWAT obstawiał wszystkie wzgórza wokół punktu lądowania.


Przylot prezydenta przyjęto bardzo serdecznie. Evo Morales, wywodzący się z plemienia aymara, jest pierwszym prezydentem Boliwii o etnicznych korzeniach i cieszy się olbrzymim poparciem rdzennej ludności, która stanowi większość populacji kraju. Morales otwarcie krytykuje politykę Stanów Zjednoczonych w Ameryce Południowej i nawet obiecuje wyrzucenie z kraju Coca-Coli i Mc Donalda. Przylot na Wyspę Słońca w tym szczególnym dniu był miłym ukłonem w stronę ludności quechua i aymara, ich tradycji i wierzeń, ale razem z Tommy’m postanowiliśmy nie zostawać na przemówieniu. Chcieliśmy oddalić się od wszystkich tych uroczystości i oddać spokojnej kontemplacji tego co się wydarzyło. Pożegnaliśmy się z Angielką Laurą i Australijką Princesą i pieszo udaliśmy na północ wyspy.

Dotarliśmy na plażę sąsiadującą z północną wioską, gdzie z godziny na godzinę powstawał niewielki obóz. Wagabundzi i włóczykije napływali tam i wznosili namioty, by rozpocząć pierwsze dni nowej ery całkowitym rozluźnieniem. Pasowało nam takie towarzystwo i rozbiliśmy się pomiędzy nimi. Nie padało między nami wiele słów, było dużo więcej wspólnego siedzenia na piachu, obserwowania chmur nisko zawieszonych nad taflą jeziora, wsłuchiwania się w leniwy plusk fal i wymiany uśmiechów. Słońce grzało mocno, jezioro miało przyjemną temperaturę, a nasze ciała przemieszczały się w powolnym cyklu pomiędzy wodą a piaskiem plaży.
Wyspa jest sucha i skalista, nie ma na niej praktycznie żadnej roślinności poza niskimi krzewami, przez co zebranie opału na ognisko było zawsze nie lada wyzwaniem. Musieliśmy uważnie przetrząsać okolice w kilka osób, by po godzinie wspólnie uzbierać mizerną stertę rachitycznych patyczków. Układaliśmy je starannie, ogradzaliśmy wysokim murkiem kamieni, a Tommy oddawał się zajęciu rozpalania ogniska. Chociaż patyki było suche, to jednak jezioro Titicaca znajduje się na wysokości 3800 m, gdzie powietrze jest rzadkie i drewno nie chce się palić. Do tego najmniejszy podmuch wiatru niweczył wszystkie próby wykrzesania ognia. Na szczęście Tommy miał i czas i cierpliwość, i potrafił spędzić cztery godziny każdego poranka grzejąc wodę w niewielkim kociołku, by mieć pewność że każdy dostanie swoją filiżankę kawy. Ten obraz Tommy’ego, przykucniętego przy miniaturowym ognisku, odganiającego zaglądające mu przez ramię wieprze i osły, popijającego wódkę której z jakiegoś powodu mieliśmy olbrzymi zapas, mocno wyrył mi się w pamięci. Jeśli faktycznie miała nadejść nowa era, w której dominował będzie spokój, łagodność i harmonia, Tommy był pierwszym nawróconym.


W końcu nadszedł wieczór dnia Wigilii. Większość obozowiczów zwinęła już namioty i wróciła świętować na stały ląd. Została nas szóstka, która postanowiła spędzić ten wieczór wspólnie na innej plaży, jeszcze piękniejszej, po drugiej stronie wzgórza. Na tej plaży stał już namiot Belga, który siedział tam sam od tygodnia i medytował. Niezmiernie się ucieszył jak nas zobaczył i chętnie przyłączył do wieczerzy Wigilijnej, szczególnie że od dwóch dni nie miał nic w ustach. Na tej plaży łatwiej było o opał i rozpaliliśmy rozsądnych rozmiarów ognisku, na którym przyrządziliśmy naszą uroczystą kolację. Każdy wyciągał z plecaków co miał z jedzenia i przyrządzaliśmy wszystko wspólnie, nie marnując ni natki pietruszki. Pablo, ten sam ambitny rowerzysta którego spotkałem w hostelu El Carrete w La Paz, a potem ponownie na obozowisku na plaży, złapał dzień wcześniej rybę, która stała się naszym głównym daniem. Siedzieliśmy więc w kręgu, grupa osób prawie zupełnie się nie znająca, i dzieliliśmy wszystkim co mieliśmy. Do rangi symbolu urósł w moich oczach malutki ziemniak pieczony w foli, tak mały że zwykle pochłonąłbym go nie zauważając nawet co zjadłem, a którym tej nocy dzieliliśmy się sprawiedliwie, tak by każdemu dostało się po kęsie. Co to była za Wigilijna! Podczas gdy duża część świata zasiadała do suto zastawionego stołu, słuchając piosenek świątecznych z You Tube i obdarowując drogimi prezentami, wśród których nie brakowało iphonów i kuponów na operacje plastyczne, my siedzieliśmy w naszym skromnym Betlejem na Wyspie Słońce i rozkoszowaliśmy dzielonym na siedmiu ziemniakiem.

Na wyspie spędziliśmy cały tydzień. Gdy wylądowaliśmy z powrotem na stałym lądzie w Cochabamba, nadszedł czas pożegnania z Tommym. Usiedliśmy w restauracyjce z widokiem na jezioro i piliśmy ostatnie wspólne piwa, do których Tommy dolewał pod stołem wódki której został nam jeszcze niemały zapas. Stąd Tommy wybierał się na północny-zachód do Peru, ja kierowałem się na południe do Chile. Sączyliśmy piwo-wódkę, a Tommy’ego ogarnął sentymentalny nastrój. “To był niesamowity tydzień”. Piwo-wódka. “Przypuszczam że najdziwniejszy tydzień mojego życia”. Piwo-wódka. “Wyobrażasz sobie, że na tej wyspie  może faktycznie wydarzyło się coś ważnego”. Piwo-wódka. “A ja byłem jedynym Nowo-Zelandczykiem, który był tego świadkiem, a ty jedynym Polakiem”. Piwo-wódka “Dzęki, że mnie zabrałeś”. Piwo-wódka. “Wiesz co Marek, jadę z tobą na południe”.

Tak zaczęła się kolejna przygoda.

1 komentarz:

  1. Piękna relacja z wizyty na Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca, gdzie, według legend Inków, narodził się biały bóg Viracocha, pierwsi Inkowie oraz samo Słońce czyli Inti. Jezioro Titicaca widziałam ze strony Peru, w okolicy Puno, gdzie miałam okazję odwiedzić pływające wyspy Indian Uros. Również urokliwe miejsce. Czekam na kolejne odcinki twego bloga, Marku! Pięknie piszesz.

    OdpowiedzUsuń