wtorek, 22 października 2013

Cisza na San Jose

Kwiecień 2013

„(...) Nie mając pieniędzy na dalszą podróż zdecydowałem zabrać swoje rzeczy do lasu, rozwinąć matę i czekać. Wybrałem przyjemne miejsce na polanie pod gołym niebem, skąd mogłem obserwować gwiazdy.  To miejsce stało się dla mnie domem na kolejne trzy tygodnie. Tam też, zaszyty w kniei, rozpocząłem proces odbudowy. Z końcem zeszłego roku duża część tego co myślałem że wiem o sobie i o świecie runęła w gruzy, a wszystkie wady i porażki wypłynęły na wierzch. Straciłem wszystko, mój umysł był w strzępach, serce i wiara w poważnych kłopotach. Więc usadowiłem się w miejscu i zacząłem zadawać pytania. Teraz, nie mając naprawdę nic do roboty, nie mając gdzie pójść ani z kim porozmawiać, nie miałem innego wyboru jak zmierzyć się z własnymi demonami.
Moja rutyna wyglądała zwykle tak: zaczynałem dzień przed wschodem Słońca, wychodziłem  pobiegać, popływać i wracałem na śniadanie z zupki chińskiej gotowanej na ognisku. Następnie  dwugodzinny spacer do supermarketu i z powrotem, żeby sprawdzić w bankomacie czy wpłynęły już pieniądze. Popołudniami robiłem to na co miałem ochotę: albo kąpiel i spacer, albo siedzenie w miejscu i medytacja. Zwykle jadłem obiad o 17-18 i kładłem się niewiele później. Zawsze śniłem dużo, często też budziłem się w środku nocy i leżałem rozmyślając. Zacząłem czuć się lepiej psychicznie, wróciła mi cierpliwość. Poprawiło się też zdrowie i siła fizyczna. Nauczyłem się lepiej radzić sobie ze swoją sytuacją. Było oczywiste że byłem tam z jakiegoś powodu i wiedziałem że potrzebowałem tego. Na łonie natury, w samotności, sprowadzony do minimum (...)”.

Te słowa wyczytałem w liście od Jima, opisującym jego pobyt w Meksyku. Z Jimem poznaliśmy się na północy Kanady, gdzie pracując długie miesiące w izolacji od wszystkiego szybko zawierało się i cementowało znajomości. Jim był dobrym człowiekiem. Wesoły, rozważny, o zdrowej duszy. Jego list poruszył we mnie czułą nutę. Ja sam, po miesiącach tułaczki po Ameryce Południowej osiadłem w absolutnie idiotycznym miejscu. Mieszkałem w hostelu, w pokoju który sam urządziłem sobie na poddaszu. Spartańsko umeblowany, brzydki i ziębiony przez wiatr dmący przez puste okienne witryny. Do tego znajdował się dokładnie nad hostelowym barem, w którym nabzdryngoleni i nawciągani koki turyści wydzierali się aż do pierwszych godzinnych rannych. Ledwo ci wracali do swoich dormitoriów, zaraz rozpoczynała dzień budowlanka wznosząca nowy hotel pod moim oknem. Jak oni brali sobie przerwę, wybiegały dzieciaki ze szkoły, itd. Mieszkałem w jądrze wielomilionowego miasta, w centrum zgiełku i hałasu. Do tego nie robiłem nic, tylko wylegiwałem się nad basenem, grałem w ping ponga, albo ugniatałem prześcieradła z dziewczyną na skleconym z kilku desek łóżku.

Czytając o samotności Jima, o autorefleksji i pokorze, zatęskniłem do ciszy. Zachciałem znaleźć czas dla siebie i naładować się nową energią. Do tego zbliżały się święta Wielkanocne, które spędzając z dala od rodziny chciałem w jakiś sposób uczcić. Myśląc o miejscu w którym mógłbym znaleźć ciszę i bezludzie, od razu spojrzałem na majestatyczny łańcuch And pnący się nad miastem. Kiedyś, wracając ze wspinaczki w kanionie Cajon del Maipo spotkałem grupę Austriaków schodzących ze szczytu sześciotysięcznego wulkanu Marmo Lejo. Mieli twarze spalone Słońcem, z ruchów czytało się mordercze zmęczenie, ale oczy im błyszczały. Otwierali każdy po puszce piwa, które musieli targać ze sobą przez wiele dni by należycie uświęcić sukces. Nakarmili mnie żywą historią o pięknych lodowcach, o widoku na potężną Aconcaguę, o bezludziu. Nazwa szczytu mocno wybiła mi się w pamięci i czekała tylko na odpowiedni moment.

Zadzwoniłem do Dennisa i dzień później złożyłem mu wizytę. Dennis był moim partnerem wspinaczkowym, który po niefortunnym wypadku na zdobywanej wspólnej La Cobra został uziemiony w domu na okres długiej rehabilitacji barku. Dennis był alpinistą i prawdziwym ekscentrykiem. Potrafił w ciągu sekund przejść z typowej niemieckiej powagi i skupienia, do wybuchu donośnego śmiechu, i z powrotem do kamiennej twarzy. Miał za sobą lata podróży i niesamowitych przygód, o których nigdy sam nie mówił, a zapytany odpowiadał krótko i rzeczowo, unikając snucia opowieści. Gdy usłyszał o moim pomyśle wejścia na Marmo Lejos, zamilkł na długą chwilę, po czym pokręcił głową:
„Nie powinieneś tam iść sam. Musisz znaleźć partnera albo wspiąć się na co innego”.
„Są trudności techniczne?”
„Nie ma. Ale blisko szczytu trzeba przejść się po lodowcu naciętym szczelinami. Potrzebujesz kogoś na drugim końcu liny. Radziłbym ci zamiast tego pójść na San Jose. Ma pięć osiemset i dałbyś radę zrobić samemu”.
Wyjaśnił że wulkan San Jose jest tym pięknym, wiecznie ośnieżonym szczytem wieńczącym koniec kanionu del Maipo. Dawał widok na sąsiedni Marmo Lejos i na całe pasmo And, aż po Aconcaguę. Do tego był regularnie uczęszczany przez montanistów i mógłbym przyłączyć się do jakiejś grupy w razie napotkania problemów.

Dennis pomógł mi w przygotowaniach: uzupełnił braki w szpeju, wyjaśnił trasę i nakreślił ją w prostym rysunku. Sam zaś zgromadziłem prowiant, przygotowałem plecak, wziąłem pięć dni wolnego z pracy i wyruszałem na wyprawę.

Zaczęło się przepięknie, dotarłem do podnóża wulkanu niemalże po czerwonym dywanie. Wcześnie rano załadowałem się do busa do San Jose del Maipo, a stamtąd nie czekając nawet pięciu minut złapałem stopa w głąb kanionu. Człowiek który mnie podrzucił sam rozpoczynał przygodę z górami i chętnie mnie zawiózł aż pod sam początek szlaku, zatrzymując się nawet po drodze przy posterunku policji żebym mógł zarejestrować się i dostać pozwolenie na wyprawę. Szczyt nieco straszył błyszczącym lodem, ale poza tym warunki były idealne. Na niebie nie widać było ni jednej samotnej chmurki, a Słońce grzało południowoamerykańskim latem.

Szedłem dobrym tempem i szybko dotarłem do schroniska Plantat – ostatniej spokojnej oazy przed pustynią skał i lodu. Tam spotkałem kolejnego ekscentryka. Czterdziestoletni Boris w spodniach z lat siedemdziesiątych, wyposażony w czekan pamiętający pierwsze zdobycie bieguna i raki będące pradziadem błyszczących modeli dwudziestego pierwszego wieku. Spojrzał na mnie i pozdrowił śmiejąc się od ucha do ucha.
“Idziemy na szczyt?” zapytał.
“Jak Bóg pozwoli, pan schodzi?”
“Oj nie, posiedzę tu jeszcze trochę”.
“Dodatkowa noc na odpoczynek?”
“Oj niejedna”.
“Zdobył pan szczyt?”
“Oj nie raz, ale nie tym razem. Wieje tam teraz”.
“Będzie pan wchodził jeszcze raz?” zapytałem nie bardzo wiedząc co on tam właściwie robił.
“Może w czwartek jeśli kolega do mnie dołączy. Ale nie wiem czy dołączy bo skąd mam wiedzieć” rozejrzał się dokoła jakby pokazując mi jak bardzo byliśmy oderwani od świata w tym schronisku na ponad trzech tysiącach nad morzem “Jak przyjdzie to przyjdzie, jak nie przyjdzie…” wzruszył ramionami “to znaczy że nie przyszedł” i roześmiał się na głos z własnego żartu odsłaniając rząd niezdrowych zębów.
Od razu go polubiłem. Okazało się że przesiadywał w tym schronisku po kilka tygodni każdego roku czując się w nim jak w domu bardziej niż we własnym domu. Zajmował się terenem wokoło jak własnym ogródkiem sprzątając po niechlujnych montanistach, reperując szlak, zwiedzał okolice i wspinał się na wulkan jak miał na to ochotę. “A nie myślał pan o zdobyciu innego szczytu?” “Nie wiem, nie jest montanistą, nigdy nie byłem na innej górze, znam tylko tą” odpowiedział ze skromnością i dumą kogoś kto pokazuje swoją niewielką chatkę, biedną ale pięknie urządzoną.
Boris okazał się rozmowny i interesujący, ale nie dałem mu się zatrzymać na długo, chcąc jeszcze tego samego dnia dotrzeć do obozu bazy. Wypytałem o kilka potrzebnych mi informacji i kontynuowałem podejście, obiecując dłuższą rozmowę w drodze powrotnej. Szedłem aż po zmierzch który zastał mnie w przełęczy otwierającej widok na lodowce otaczające pierścieniem krater wulkanu. Samego szczytu nie było stamtąd widać, nie rysowała się też nigdzie linia szlaku którym miałem do niego dotrzeć. Miałem za to na wprost przed sobą długi język lodowca którym biegła ruta directa, podejście frontowe - pobudzająca wyobraźnię, wielodniowa wspinaczka lodowa. Ja planowałem podejście klasyczną ruta normal, która okrążała frontową ścianę od północy, pnąc się stromo między masywnymi bulderami aż do lodowego plateau, na którym spotykały się obie drogi.

Od schroniska oddaliłem się już o cztery godziny intensywnego podejścia i przez cały ten czas nie znalazłem żadnego źródła wody. Dokoła mnie widać było jedynie niekończące się zwały skał, żwiru i kamieni, pokrytych piaskiem i nie dających nadziei na sączący się gdzieś wśród nich strumień. Słońce schowało się już za szczytami, rozlewając po skałach ostatnią, krwawoczerwoną falę światła i temperatura zaczęła gwałtownie opadać. Nie miałem innego wyjścia jak przygryźć wargi, zatrzymać się tu na noc i liczyć na więcej szczęścia o poranku. Z dwóch butelek i termosu udało mi się wycisnąć jeszcze pół litra wody, na którym ugotowałem mięso sojowe z ryżem. Kładąc się spać zacząłem odczuwać lekki ból głowy, który przypisałem odwodnieniu.
Obudziłem się o świcie zaskoczony niezmąconą niczym, absolutną ciszą. Nie było tu nikogo innego, nie było zwierząt, ptaków, nie było liści które szumiałyby na wietrze, czy wiatru który uderzałby o skały, nie było żadnego ruchu, niczego co mogłoby wydobyć lub spowodować dźwięk. Leżałem nie wychodząc ze śpiwora, starając się nie prowokować nawet szumu materiału. Pomyślałem o ciszy nocy na pustyni, którą opisywał Kerouac, “Cisza jest tak intensywna że słyszysz huk własnej krwi w uszach, ale jeszcze od tego głośniejszy jest tajemniczy huk który zawsze utożsamiam z hukiem diamentu mądrości, tajemniczy huk ciszy samej w sobie, który jest wielkim Shhhh przypominającym ci o czymś o czym zdałeś się zapomnieć w codziennym stresie twoich dni od czasu narodzin”. Wsłuchiwałem się więc w tą ciszę zapamiętując jej dźwięk by potem móc go przywołać w pamięci w rozrywanym decybelami świecie “na dole”.




Wyczołgałem się z namiotu na przeszywający mięśni i kości mróz. Było już widno, ale promienie Słońca jeszcze nie dotarły do mojego obozowiska. Musiałem znajdować się blisko wysokości czterech tysięcy metrów, gdzie zimno lubi przekraczać ludzką wyobraźnię, szczególnie jeśli dwa dni wcześniej chroniło się przed upałem w cieniu palm i wodzie hostelowego basenu. Wykonałem kilka rozgrzewających ćwiczeń i podziękowałem w duchu Dennisowi za pożyczone mi duże puchowe rękawice. Spakowałem obóz i, nie mając wody na ugotowanie śniadania, zadowoliłem się rodzynkiem i suszonymi plastrami banana.
Po pół godziny drogi dotarłem do rozległego żlebu, którego środkiem biegł grzebień masywnych bulderów. To tutaj zaczynała się wspinaczka. Skakałem z bulderu na bulder, omijałem te większe na które nie dało się wspiąć i stąpałem ostrożnie po mniejszych, które osuwały mi się pod stopami. Wyciągnąłem z plecaka niemal metrowy czekan który na stromym podejściu był jak przyjaciel wciągający mnie za rękę pod górę gdy ciężki pakunek na plecach ciągnął mnie w dół. Szybko uderzyła mnie monotonia podejścia, ciało męczyło się też szybciej na tej wysokości, pozbawione wody i energii z dobrego posiłku.
Pokonałem żleb i stanąłem na niewielkim plateau obozu C1 na 4200 m npm. Stąd szlak rozgałęział się na liczne opcje łagodnego podejścia, a gdzie nie spojrzeć widać było skrawki płaskiego terenu otoczone osłaniającymi od wiatru murkami kamieni, będących śladem po licznych obozowiskach. Ja, z ustami wypełnionymi gęstą śliną i spragnionymi wody, wbiłem oczy w połać śniegu ledwie kilkadziesiąt metrów w górę szlaku i nie przerywałem marszu aż do momentu gdy mogłem zaspokoić pierwsze pragnienie wepchniętą w usta garstką śniegu. Na próżno szukałem wody w wysuszonych już o tej porze roku korytkach ciągnących się od lodowca do obozu. Śnieg i lód jednak wystarczały. Wziąłem do ręki czekan, odłupałem ciężkie bryły lodu i wrzucałem jedna po drugiej do garnka na turystycznej kuchence. Długo leżałem w tej górskiej oazie topiąc śnieg, szykując solidny zapas wody i przygotowując posiłek z ryżu, mięsa sojowego i zupki instant. Wzmocniło mnie to niesamowicie, rozbudziło umysł. Poczułem się jak wyrwany z długiego otępienia, w którym widziałem tylko własne stopy stawiające jeden ciężki krok za drugim. Pomyślałem po raz pierwszy tego dnia o szczycie. W wyobraźni zobaczyłem samego siebie podczas triumfalnego, finalnego podejścia pod krater wulkanu. Ruszyłem dalej.

Od tego momentu zdobycie szczytu zależało nie tylko od wysiłku fizycznego, ale też od prawidłowej strategii. Od poranka poprzedniego dnia gdy opuściłem Santiago pokonałem już blisko czterech tysięcy metrów różnicy wysokości, co przy braku wcześniej aklimatyzacji zaczynało być niebezpieczne. Zanim jednak rozbiję obóz chciałem dotrzeć pomiędzy lodowce, gdzie nie martwiłbym się o zapas wody w tej wyjątkowo suchej porze roku. Widziałem nad sobą kolejne plateau, do którego musiały opadać lodowce które wypatrzyłem ze swojego pierwszego obozu. Szacowałem że docierając do nich pokonam kolejne sto metrów różnicy wysokości i to miał być mój limit. Tam chciałem rozbić drugi obóz i spędzić dwie noce aklimatyzacji.

Podejście do plateau było w większości łagodne z niewielką stromizną blisko celu. Gdy dotarłem do tej stromizny, moje ciało zaczęło wysyłać alarmujące sygnały. Gubiłem oddech niemal z każdym krokiem, nogi odmawiały mi posłuszeństwa, plecak ciążył mi dwukrotnie, wreszcie fale bólu przeszły mi pod czaszką. Zrzuciłem z siebie plecak i usiadłem na długą chwilę. Postanowiłem kontynuować chwilę bez ciężaru po to tylko by rozeznać się w okolicy, ale i to okazało się zbyt dużo dla mojego ciała. Plateau było dla mnie tego dnia poza zasięgiem i nie pozostało mi nic, jak tylko się z tym pogodzić. Zacząłem schodzić powoli, szukając miejsca na rozbicie namiotu. Każdy krok rezonował bólem pod kopułą czaszki. Wrzuciłem sobie do ust garść liści koki, które żułem i wyplułem jako zieloną papkę. Zszedłem pięćdziesiąt metrów i rozbiłem namiot w wygodnej niszy odsłoniętej od wiatru. Usiadłem potem i przeczekałem ból głowy. Liście koki pomogły, znów czułem się świeżo. Kolejna wyprawa po wodę, kolejny ciepły posiłek, byłem jak nowy. Nasycony, w przygotowany na noc obozie, zdałem sobie sprawę że pozostało mi z dnia jeszcze dobre trzy godziny Słońca. Ułożyłem się wygodnie między kamieniami i wyciągnąłem książkę. ‘Principito’, Mały Książe, którego znalazłem na rynku kilka tygodni wcześniej i kupiłem dla nauki języka. Książka odnalazła mnie w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Samotny jak bohater powieści, na swojej planecie lodu i skał pomyślałem o ludziach na dole. O królach, geografach, pijakach, latarnikach, których ani ja ich, ani oni mnie nie rozumieli. Zamknąłem książkę i pogrążyłem się w długiej refleksji. O mojej podróży, o jej celu, o tym co traciłem, co mogłem zyskać, co już straciłem, co już zyskałem. Położyłem się do spania z umysłem czystym i spokojnym.
Obudziłem się wcześnie rano rześki, bez śladu bólów które dokuczały mi dnia poprzedniego. Zjadłem trochę suszonych owoców i wyruszyłem wyłącznie z lekkim plecakiem na rekonesans. Tak jak myślałem, na plateau powyżej spotykały się lodowce. Nigdzie jednak nie było widać stożków kamieni ustawianych przez montanistów by wskazać drogę na szczyt. Zacząłem błądzić po okolicy. W którymś momencie przeszedłem przez jeden z lodowców w jego względnie płaskim punkcie, by poszukać szlaku po jego drugiej stronie. Lodowiec był sam w sobie cudem natury. Wystrzeliwały z niego lodowe stożki, jak solne stalagmity torujące mi drogę, a ja kluczyłem w ich labiryncie, nie raz cofając się o kilka metrów i próbując innej ścieżki. Na wielu z nich spoczywały ciężkie głazy, jakby przecząc zasadom fizyki i chociaż wydawało się że mogą opaść w każdej sekundzie, wiedziałem że mogły się tam przecież znajdować od stuleci. A może wystrzelił je San Jose ze swojego krateru podczas erupcji? Może runęły gdzieś z wyższych partii podczas jednego z licznych w tych rejonach trzęsienia ziemi? Przechodziłem obok nich zafascynowany, patrząc też uważnie pod nogi by nie stanąć na zbyt cienkim lodzie, który mógłby pochłonąć mnie w jakąś niewidoczną szczelinę. Moja dłoń zaciskała się do białości na czekanie na którym spoczywała moja pewność siebie.
Cały poranek kluczenia zaowocował odnalezieniem obozu Campamento alto na wysokości 4500 m npm. Obóz okazał się kolejną oazą w tym nieprzyjemnym terenie. Szeroki, piaszczysty pas, całkowicie płaski i wtulony w skały osłaniające go od wiatru. Znajdował się też blisko lodowca, który zapewniał mi zapas wody. Zakochałem się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia i pomyślałem że absolutnie to tu powinienem spędzić kolejną noc. Zapomniałem już o wcześniejszych bólach, o mocnym postanowieniu nie ruszania obozu aż do momentu gdy porządnie się zaaklimatyzuje. Czułem się znakomicie, od poprzedniego obozu dzieliło mnie nieco ponad trzysta metrów różnicy wysokości, co nie było wiele. Było wczesne popołudnie, miałem czas na przeniesienie obozu jeszcze tego samego dnia, za co zabrałem się natychmiast. Schodząc do namiotu kreśliłem w głowie plan. Spędzę tą noc w Campamento alto, skąd następnego dnia podejdę bez bagażu stromą ścianą aż do górnego plateau. Ściana ta budziła we mnie obawy i nie chciałem jej pokonywać z piętnastokilowym plecakiem. Na plateau miał mnie czekać jeszcze długi trawers po lodowcu i mój rekonesans miał mnie też upewnić że będę w stanie go pokonać. Planowałem dotrzeć w ten sposób ‘na lekko’ do 4800, zejść na nocleg do Campamento alto, i stamtąd kolejnego dnia, lepiej już zaaklimatyzowany dokonać bezpośrednio ataku szczytowego. Tak myśląc spakowałem swój obóz na C1 i wspiąłem się ponownie do Campamento alto. Nim tam dotarłem zbliżał się już wieczór.

Ledwie rozbiłem na nowo namiot, gdy ból głowy uderzył mnie ponownie. Zupełnie go zignorowałem. Było już za późno by zmienić decyzję. Kontynuowałem pracę, podczas gdy ból miażdżył mi czaszkę. Musiałem podwyższyć murek kamieni wokół namiotu. Jeden ciężki kamlot, przysiad i chwila oddechu, kolejny kamlot, odpoczynek. Gdy wyszedłem z czekanem by nałupać lodu, czułem że oczy zaszły mi mgłą. Nawrzucałem lodu do siatki, którą przytargałem pod namiot. Może lepiej było zanieść kuchenkę pod lodowiec, nie musiałbym chodzić tyle razy? Zresztą, nie byłem już głodny. Może jednak powinienem coś zjeść, nawet wmusić w siebie? Ugotowałem mięso sojowe i tak, ale nawet go nie tknąłem. Nienawidziłem tego mięsa, od samego zapachu zbierało mi się na wymioty. Od zapachu mięsa? Nie mogłem myśleć, ból był zbyt silny. Może powinienem położyć się na trochę i poczekać aż ból minie… Nie, lepiej pierw skończyć budowę murku i wtedy będę mógł spokojnie położyć się spać. Zresztą, nie potrzebuje tego murku, przecież nawet tu nie wieje. Złożę tylko rzeczy do namiotu i położę się spać. Gdzie jest moja kuchenka gazowa? Zostawiłem ją pod lodowcem… czy to możliwe?
Wszedłem do namiotu i nafaszerowałem tabletkami od bólu głowy, przeżułem garść liści koki. Jedzenie musiałem wystawić na zewnątrz, od samego zapachu chciało mi się wymiotować. Wczołgałem się do śpiwora i zamknąłem oczy. Ból głowy nie dawał mi zasnąć. Leżałem i rozmyślałem, ale nie były to normalne myśli, tylko gorączkowe halucynacje. Wolałem otworzyć oczy i poczekać aż tabletki zaczną działać. Nagle zdałem sobie sprawę na nowo z panującej ciszy. Tym razem okazjonalnie przerywał je trzask pękającego lodu. Pomyślałem jak dużo czasu minęło od ostatniego razu gdy wydobyłem z gardła choć jedną sylabę. Wymówiłem na głos kilka słów, bez sensu, tylko na próbę. Zabrzmiały dziwnie, głos miałem zachrypnięty. Odchrząknąłem i wypowiedziałem pełne zdanie. Pomyślałem że będę mówił aż uda mi się zasnąć. Co innego mam robić? Kiedy te cholerne tabletki zaczną działać…
I tak trwało to i trwało aż moja świadomość ześlizgnęła się w niespokojny sen. Obudziłem się w środku nocy z gorąca. Szybko wyczołgałem się ze śpiwora i zacząłem zrzucać z siebie warstwy ciuchów. Dopiero gdy położyłem się z powrotem na materacu nagi jak mnie Pan Bóg stworzył, zaznałem ulgi. Zamknąłem ponownie oczy. Po chwili przetarłem ręką nos z którego powoli ciekły dwie cienkie strużki i poczułem że jest lodowaty. Dotknąłem uszu, to samo. Wtedy umysł obudził się z transu i zdałem sobie sprawę że leżę tu w środku nocy, na wysokości czterech i pół tysiąca metrów, oddzielony od lodowców jedynie cienką płachtą namiotu, całkowicie nagi przy temperaturze która musiała sięgać trzydziestu stopni poniżej zera. Szybko opatuliłem się z powrotem w ciuchy, zamknąłem szczelnie w śpiworze i nie obudziłem aż do rana.

Gdy promienie światła zawitały do namiotu, w odruchu sięgnąłem do kieszeni z tabletkami przeciwbólowymi. Okazała się pusta, w ciągu nocy pochłonąłem całą jej zawartość. Ból wciąż nie minął. Ustał jednak na tyle, że udało mi się dość sprawnie zwinąć namiot. Patrzyłem jeszcze przez moment w stronę szczytu wciąż rozważając opcję ataku. Ból głowy nie był już tak dokuczliwy… “Niektórzy montaniści zabierają ze sobą w góry kostkę rubika by ocenić stan umysłu. Jeśli nie są w stanie rozwiązać kostki, wiedzą że nie są też w stanie poprawnie ocenić swojej sytuacji i nie kontynuują podejścia” myśl która jakby na ratunek wyślizgnęła się gdzieś z zakamarków mojej pamięci. Schodź, kurwa, schodź! Ruszyłem powoli w dół, ostrożnie, niemal cały ciężar ciała opierając o czekan. Krok za krokiem, jest z tobą źle, nie zrób niczego głupiego. Gdy minąłem swój drugi obóz, C1, po bólu głowy nie było już śladu, ale nawet mi przez myśl nie przeszło kontynuowanie wyprawy na szczyt. Wracały mi za to siły, nabrałem pewności siebie i tępa przy schodzeniu w dół. Postanowiłem nie zatrzymywać się na posiłek aż do refugio Plantat, żywiąc w międzyczasie suszonymi owocami.
Gdy schronisko po raz pierwszy pojawiło się w widoku, znajoma zielona polana gdzieś daleko w dole zacząłem truchtem zbiegać po wygodnej, krętej ścieżce. Stanąłem przed refugio jeszcze wczesnym popołudniem i nagle wszystko, co wydarzyło się u góry, ból, gorączka, halucynacje były jak obejrzany w telewizji koszmar, w którym sam nie brałem udziału. Boris wypatrzył mnie z daleka i wyszedł na przeciw ciekaw wieści ze szczytu. Streściłem mu przebieg wyprawy, a on pokiwał głową mówiąc “Oj tak, oj tak, na San Jose nie można pędzić. Tacy Niemcy, zaprawieni w Alpach wbiegają na szczyt w dwa dni, ale ja myślę że trzeba przynajmniej tygodnia. A najlepiej to spędzić tydzień tutaj w schronisku, na trzech tysiącach, i dopiero wtedy iść na górę”. I zaczął opowiadać mi o ludziach którzy się przez to schronisko przewinęli, o udanych wyprawach i mizernych powrotach, o zaprawionych montanistach i bezmyślnych amatorach, a ja usprawiedliwiałem się w duchu wiedząc że popełniłem głupi błąd niecierpliwości, ale że też musiałem znaleźć wodę, że podjąłem dobrą decyzję o całkowitym powrocie, itp, itd. Tymczasem przygotowaliśmy solidny posiłek z połączonych zapasów, którym nasyciliśmy się obydwaj.

Boris zdecydował się towarzyszyć mi w zejściu do drogi tłumacząc że musi uzupełnić zapasy, ale przedtem zapytał czy mógłbym zrobić mu zdjęcie. Zapozował przed murem schroniska, chudy, nieogolony mężczyzna jakby żywcem wyjęty z innej epoki. Wyglądał jak jeden z tych pionierów z czarno-białych fotografii pierwszych albumów poświęconych górskim podbojom. Duże prawie na pół twarzy okulary lodowcowe, solidna puchowa kurtka, skórzana czapka wciśnięta na uszy, jedna ręka wsparta o czekan, druga zaparta o biodro. To było jego pierwsze zdjęcie na tej górze która była mu domem.
Dwie godziny później, po pokonaniu wszystkich możliwych skrótów, żegnaliśmy się na drodze. Boris poszedł do jedynej w okolicy chatki wytargować od żyjącej tam samotnie kobiety bochenek chleba, a ja wystawiłem do góry kciuk czekając na wracających z długiego weekendu turystów. Późnym wieczorem przemiła rodzina wysadziła mnie w Puente Alto, gdzie w Mc Donaldzie kupiłem lody i wsiadłem do metra. To był wciąż ten sam dzień, którego obudziłem się ogłupiały i wyniszczony od choroby wysokościowej w samotnym obozie otoczonym lodowcami i wciśniętym pod ścianę wulkanu. Metro sunęło pod ulicami Santiago, a ja, siedząc na plecaku wypchanym górskim szpejem, rozkoszowałem się porcją lodów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz